fot. getty images

„Nie lubię dzieci”. Czy to sformułowanie to dyskryminacja najmłodszych?

Niewinny skrót myślowy czy dyskryminacja najmłodszych? Co kryje się pod sformułowaniem „nie lubię dzieci”?

Jedno z dużych, warszawskich osiedli. Listopadowy wieczór. Wysiadam z partnerem z windy, gdy pod drzwiami mieszkania naprzeciwko zauważamy płaczącego chłopca. Znamy go doskonale – ma nie więcej niż pięć lat i często widujemy go, gdy wyprowadza swojego psa. Ponieważ maluch jest zalany łzami, oboje przykucamy przy nim i pytamy, co się stało. Chłopczyk, cały czas chlipiąc, odpowiada, że wyszedł tylko wyrzucić śmieci, a gdy wrócił, okazało się, że rodziców nie ma w domu. Drzwi są zamknięte, a on nie ma klucza. Pytamy, czy rodzice przypadkiem nie uprzedzili go, że wychodzą. Chłopiec twierdzi, że nie. Ponieważ malec jest bardzo zdenerwowany, staramy się odciągnąć jego myśli. Prosimy, aby opowiedział nam, co dziś robił, czy bawił się ze swoim psem (zwierzak jest w domu, słyszymy szczekanie przez drzwi). Po 15 minutach wspólnego „koczowania” na klatce proponujemy, żeby chłopiec zaczekał na rodziców u nas. On jednak odmawia – woli siedzieć na wycieraczce. Decydujemy więc, że ja poczekam z nim, a w tym czasie partner zrobi mu kubek ciepłej herbaty z miodem. Chłopiec wypija ją ze smakiem.

Jego rodzice zjawiają się po około 30 minutach – z torbami pełnymi zakupów. Patrząc z kwaśną miną na swojego zapłakanego syna, matka z rezygnacją mówi: „i co tak siedzisz? Klucza nie masz?” Ojciec w tym czasie bez słowa otwiera drzwi i wchodzi do środka. Z mieszkania wybiega pies, który z radością obskakuje dziecko. Zaczynam więc tłumaczyć matce chłopca, że ten po prostu wystraszył się, gdy nie zastał rodziców domu. Kiedy dodaję, że wraz z partnerem zajęliśmy się malcem, kobieta przerywa mi, mówiąc: „a ktoś panią o to prosił?” Po czym wchodzi do mieszkania i rzuca ze środka: „wyprowadź psa!” Chłopiec chwyta smycz leżącą na taborecie w przedpokoju, zapina psa i znika w windzie, machając mi na pożegnanie. Ja, po chwili konsternacji, z pustym kubkiem po herbacie wracam do domu.

Żyjemy w czasach skrajności i absurdów. Pisząc to, myślę zarówno o świecie realnym, jak i wirtualnym. Z jednej strony słyszmy, że nasze emocje są ważne i powinniśmy stawiać na zdrowy egoim. Z drugiej – gdy szczerze mówimy o tym, co nam siedzi w sercu i głowie, narażamy się na krytykę, brak zrozumienia, a niekiedy nawet hejt. Dotyczy to wielu tematów. Również tych związanych z dziećmi, np. z chęcią/niechęcią do ich posiadania lub nawet do nich samych.

I to właśnie kwestia nielubienia dzieci potrafi do czerwoności rozpalić sekcję komentarzy pod postami poruszającymi to zagadnienie. Coraz częściej można również spotkać się z opiniami, że stwierdzenie „nie lubię dzieci” jest przejawem dyskryminacji najmłodszych.

Emocje, jakie przejawiam wobec dzieci, określiłabym mianem ambiwalentnych. Rozumiem, że są ważne. Rozumiem, że wymagają wsparcia w ukształtowaniu i ukonstytuowaniu siebie. Rozumiem, że potrzebują cierpliwości, zrozumienia i stawiania granic. Rozumiem, że we wczesnych latach swojego życia nie do końca potrafią kontrolować swoje emocje, zachowania i że w dużej mierze zależą od dorosłych. Rozumiem, że dla swoich rodziców są najpiękniejszymi i najważniejszymi istotami na ziemi. Rozumiem, że ich wychowanie to ciężka praca. Wiem, że, niezależnie od wieku, potrafią nieźle dać w kość.

Być może to dlatego, gdy słyszę albo czytam, że ktoś nie lubi dzieci – odbieram to po prostu jako skrót myślowy, a nie celowy przejaw dyskryminacji. Kogoś pracującego na home-office może wkurzać to, że bawiące się pod oknem dzieci wydzierają się w niebogłosy od samego rana. Osoba, która podczas podróży służbowej musi dokończyć zadania do pracy, ma prawo być zirytowana tym, że 5-latek non-stop kopie w jej siedzenie i nie zamierza przestać.

W obu przypadkach ludzie wyrażając swoją frustrację, mogą powiedzieć, że zdenerwowało ich konkretne zachowanie dziecka bądź dzieci, ale mogą też użyć skrótu w postaci sformułowania „nie lubię dzieci”.

Zdarza się też, że sformułowanie „nie lubię dzieci” jest bezpieczną wymówką. Potrafi ona skutecznie zamknąć usta wścibskim bliskim, którzy na rodzinnych spotkaniach, regularnie wypytują, kiedy w końcu będziesz mieć dziecko. Przecież zegar biologiczny tyka. Młodsza nie będziesz. Jeśli nie teraz, to kiedy? Wyobrażam sobie, że gdy takie słowa słyszy kobieta, która od lat bezskutecznie próbuje zajść w ciążę, może chcieć uciąć temat jak najszybciej. Bez wchodzenia w szczegóły na temat swojego zdrowia zarówno fizycznego, jak i psychicznego.

Oczywiście, język jest ważny i należy pracować nad zmianami w dyskursie społecznym. Warto jednak pamiętać, że to rodzice, a nie najmłodsi, częściej są odbiorcami komunikatu „nie lubię dzieci”. To matki i ojcowie spotykają się z takimi treściami w komentarzach w social mediach czy tekstach na portalach internetowych. Rzadko dochodzą one bezpośrednio do najmłodszych.

Patrząc z perspektywy kilku ostatnich lat, warto też zauważyć, jak ewoluowało stwierdzenie „nie lubię dzieci”. Gdy jakiś czas temu padało ono z ust bezdzietnych – wystawiali się oni na prawdziwy ostrzał. „Zmieni ci się, jak będziesz mieć własne”, „Tylko tak mówisz. A kto ci poda szklankę wody na stare lata?” Z kolei, jeśli padało ono z ust matek, było wręcz traktowane jako akt odwagi. W naszym katolickim społeczeństwie, w którym posiadanie dziecka jest wartością nadrzędną, a macierzyństwo darem od Boga i „spełnieniem marzeń” każdej kobiety, rzadko kiedy mówiło się o codziennych wyzwaniach, z jakimi mierzą się matki.

Swoje dołożyły social media. Profile parentingowe były pełne zdjęć radosnych i zawsze czystych bobasów oraz uśmiechniętych influencerek, które do formy sprzed ciąży wracały w ciągu kilku tygodni po porodzie. Ten wyidealizowany obraz macierzyństwa na szczęście zaczął pękać. W sieci zaczęto poruszać kwestie związane m.in. z połogiem, depresją poporodową czy też relacji z nowonarodzonym dzieckiem. Coraz więcej matek śmielej opowiadało o codziennych wyzwaniach i swoich prawdziwych emocjach. Były też takie, które deklarowały, że „nie lubią swoich dzieci”. Jeśli nie wierzycie, przypominam, że w internecie nic nie ginie — możecie więc wrzucić tę frazę w Google, a on zaprowadzi was do stosownych tekstów.

A tak na poważnie, to jestem przekonana, że żadna z matek, która przyznawała bądź czasami przyznaje, że nie lubi swoich dzieci, w żaden sposób ich nie dyskryminuje. Powiedzenie, że „nie lubi dzieci” może być konsekwencją gorszej kondycji psychicznej związanej np. z depresją poporodową. Nierzadko zdarza się też, że rodzic użyje tego sformułowania, gdy dziecko skutecznie testuje jego granice (w takich sytuacjach moja przyjaciółka mówiła, że jeszcze jedna taka sytuacja i wystawi swoje dzieciaki na jednym z serwisów aukcyjnych. Na szczęście do tej pory nie odważyła się na ten krok).

W kontekście „nielubienia dzieci” często przewija się również wątek stref bez dzieci. Osobiście nie widzę nic złego w hotelach all inclusive oraz restauracjach, które poza strefami dla rodzin z dziećmi, mają też wydzielone strefy dla osób, którym zależy na odpoczynku bez hałasu i zgiełku generowanego przez najmłodszych.

Bo w większości przypadków tak to właśnie wygląda – dostawca usługi stara się spełnić oczekiwania obu tych grup – bezdzietnych i dzieciatych. Ba! Myślę, że część rodziców, którzy mają możliwość wyjechania na wakacje bez swoich pociech, chętnie wybierze wypoczynek w strefie przeznaczonej tylko dla osób dorosłych.

Uważam też, że typu strefy – czy to w restauracjach, hotelach czy środkach transportu – nie są próbą segregacji czy dyskryminacji osób z dziećmi. Raczej jest to próba odpowiedzenia na potrzeby różnych grup społecznych. A potrzeby rodzin z dziećmi są często inne niż potrzeby osób, które np. wyjeżdżają służbowo i czas spędzony w podróży poświęcają na pracę albo wybierają się na kolację z potencjalnym partnerem biznesowym. Przygotowując się do pisania tego tekstu, zajrzałam na fora dla rodziców – i taką często podkreślaną przez nich kwestią jest to, że po przyjściu na świat dziecka zmienia się ich sposób postrzegania pewnych kwestii. Np. potrzeb fizjologicznych. Małe dziecko załatwia się wtedy, kiedy potrzebuje i nie zastanawia się, czy rodzice jedzą właśnie lunch w restauracji, czy jadą pociągiem.

W takiej sytuacji rodzic wchodzi w tryb zadaniowy, priorytetem jest dla niego zmiana pieluszki. I to jest absolutnie zrozumiałe. W sytuacji, gdy taka strefa dla dzieci jest zapewniona – rodzic może w spokoju przebrać malucha. Ma również dzięki temu większy komfort psychiczny. Poza tym – małe dzieci rządzą się swoimi prawami. Czasami płaczą i nie potrafią przestać, mimo iż rodzic robi wszystko, aby je uspokoić i zaspokoić ich potrzeby. W takich sytuacjach nerwy puszczają zarówno najbardziej cierpliwym współtowarzyszom, jak i rodzicowi, który przeżywa stres, że nie jest w stanie ukoić nerwów dziecka.

Wróćmy do historii, którą opisałam na początku. Rodzice tego chłopca swoim zachowaniem pokazali, że nie lubią swojego dziecka. Ani ojciec, ani matka nie zapytali dziecka, jak się czuje – a widzieli, że było zdenerwowane i zapłakane. Nikt nie wyjaśnił chłopcu, co się stało. Nikt go nie przytulił i nie uspokoił w sytuacji, gdy tego potrzebował. Oczywiście mogło zdarzyć się tak, że chłopczyk, wychodząc w pośpiechu ze śmieciami, zapomniał kluczy. A rodzice uprzedzali go, że wyjdą do sklepu. Jednak jeszcze raz podkreślę, że mówimy o 5-letnim dziecku. Dlatego niezależnie od wcześniejszych ustaleń – ojciec i matka tego chłopca powinni zareagować tak, aby ich syn zrozumiał, co się stało.

Tymczasem ich zachowanie było przejawem kompletnego lekceważenia emocji dziecka. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że można je podciągnąć pod dyskryminację.

Zgodnie z definicją opublikowaną na stronie Rzecznika Praw Obywatelskich dyskryminacja to „sytuacja, w której człowiek ze względu na płeć, rasę, pochodzenie etniczne, narodowość, religię, wyznanie, światopogląd, niepełnosprawność, wiek lub orientację seksualną, jest traktowany mniej korzystnie, niż byłby traktowany inny człowiek w porównywalnej sytuacji”. Czy rodzice tego chłopca zachowaliby się inaczej, gdyby pod drzwiami czekał ich znajomy (dorosły), z którym się umówili? Jestem przekonana, że z ich ust padłoby słowo „przepraszam”.

Dlatego, według mnie, w kontekście nielubienia dzieci i wynikającej z tego dyskryminacji, bardziej istotne jest to, aby zwracać uwagę na zachowania bliskich i opiekunów wobec najmłodszych. Tutaj dochodzi bowiem do bezpośredniej interakcji, która ma przełożenie na dziecko, jego psychikę i późniejsze zachowania.

Historia tego chłopca to według mnie także dowód na to, że skrót myślowy „nie lubię dzieci” nie prowadzi do przyzwolenia na brak empatii wobec najmłodszych. To krzywdzące generalizowanie. To trochę tak jak w jednym ze znanych komiksów, w którym definiowana jest nietolerancja. To, że ktoś nie lubi mleka – nie oznacza, że ma biegać po mieście i bić krowy. Wystarczy kupić mleko bez laktozy. Jak wspominałam – mój stosunek do najmłodszych określam mianem ambiwalentnego. Jednak nie oznacza to, że będę komentować wpisy influencerek parentingowych, wyzywać w nich dzieci do „gówniaków” i „bachorów” i dla zasady zarzucać wszystkim matkom za duży luz w wychowaniu najmłodszych. Choć według niektórych tak to chyba właśnie powinno wyglądać, jeśli dana osoba nie przepada za dziećmi. Nie oznacza to również, że przejdę obojętnie, gdy jestem świadkiem, kiedy dziecku dzieje się krzywda. Zareaguję. Ale z jakim skutkiem? Jak pokazuje przytoczona przeze mnie historia – w dużej mierze zależy to od rodziców dziecka.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź