Cute young child holds two plastic unicorn figurines. One is pink and the other is orange. She mimics voices and pretends the two are having a conversation. Surface provides space for copy.

„Przeniesienie się do krainy marzeń pozwala zdjąć trochę ciężaru z dziecka”. Justyna Piecyk o tym, co jeszcze potrafią bajki uzdrawiajki

Szok, strach, natłok pytań, zazwyczaj bez odpowiedzi – tak zaczynają się historie o diagnozie nowotworu u dziecka. Życie całej rodziny wywraca się do góry nogami, a ono samo ląduje jakby na innej planecie. Ten nowy, obcy świat to szpitale, badania, dojazdy na konsultacje, operacje, wlewki chemii i garście leków. Szczególnie ważna w tej strasznej rzeczywistości jest nadzieja. A tę mogą dać „Bajki Uzdrawiajki”.

Ich autorką jest Justyna Piecyk, pedagog, germanistka i magister sztuki. Napisała je parę lat temu, by uporać się z własną traumą choroby onkologicznej młodszej siostry. Jesienią 2021 roku wyszła natomiast jej „Myszka Marcelina”, którą Fundacja Zaczytani.org i firma Amazon dostarczyły do wszystkich ośrodków onkologii dziecięcej w Polsce.

Marta Rusek, psychoterapeutka i psychoonkolożka, współzałożycielka Warszawskiego Centrum Psychoonkologii, podsumowała ją tak: – Bajka ta może pomóc dzieciom chorym onkologicznie zyskać nie tylko wiedzę na temat leczenia, ale przede wszystkim ułatwić bezpieczne doświadczanie i nazwanie wielu trudnych emocji, które pojawiają się w trakcie procesu choroby i leczenia.

O swoich doświadczeniach i roli bajkoterapii opowiada Justyna Piecyk.

Aneta Wawrzyńczak: Trudno znaleźć jakiekolwiek informacje o pani – poza tym, że pani bajki polecają m.in. Fundacja Pomocy Dzieciom z Chorobą Nowotworową i Fundacja Mam Marzenie. Ze strzępków, których się doszukałam, wnioskuję, że jest pani pedagogiem i germanistką.

Justyna Piecyk: Mój pierwszy kierunek studiów to magister sztuki, filologia germańska pojawiła się niejako przy okazji, pod koniec studiów plastycznych zaczęłam dodatkowo studiować germanistykę. Od lat to właśnie nauczanie języka niemieckiego było – i dalej jest – moim głównym źródłem utrzymania.

To skąd się pani wzięły bajki terapeutyczne dla dzieci?

Chyba z poszukiwania innego zajęcia niż nauczanie w szkole. Może nie tyle sensu życia, bo to określenie mocno na wyrost, ale własnej drogi na pewno.

I znalazła ją pani?

Teraz już wiem, że jednak chcę być nauczycielką. Ale parę lat temu miałam właśnie taki etap w życiu, kiedy zastanawiałam się nad innym kierunkiem rozwoju i myślałam, że trzeba zrobić coś wielkiego, niesamowitego, żeby życie miało głębszy sens. Ciągnęło mnie też w stronę plastyki, sztuki, myślałam o tym, żeby zająć się na przykład ilustrowaniem książek. I to jest pierwsza część odpowiedzi na pani pytanie, skąd wzięły się „Bajki Uzdrawiajki”.

A druga?

Moja siostra chorowała na nowotwór w dzieciństwie. Ja byłam już wtedy na studiach, bo jestem od niej o 10 lat starsza, spotkałam się wówczas z kobietą, którą dziś nazwalibyśmy coachem. Od niej usłyszałam po raz pierwszy o tym, że jeśli dziecko w chorobie w swojej wyobraźni przeniesie się w świat bajek, to prędzej przejdzie drogę do wyzdrowienia.

Justyna Piecyk / fot. arch. prywatne

Wtedy weszła pani w temat bajkoterapii?

Jeszcze nie, to było 20 lat temu, kiedy ta forma terapii w Polsce dopiero raczkowała. Dla mnie to była nowość i przyznaję, wtedy nic z tym nie zrobiłam, bo co innego mieliśmy wszyscy w głowie: moje studia, leczenie siostry, przeorganizowanie całego naszego życia rodzinnego. Dopiero później, gdy wyszłam za mąż, urodziłam pierwsze dziecko, miałam trochę więcej wolnego czasu na urlopie macierzyńskim – postanowiłam, że spróbuję napisać jakąś bajkę.

Ale już nie dla siostry?

Niby nie, bo jej historia potoczyła się bardzo dobrze: jest zdrowa, pracuje, żyje normalnie. Ale jednak, po latach, doszłam do wniosku, że chciałabym nadać jakiś większy sens jej chorobie, temu, przez co przeszła ona i cała nasza rodzina.

Dlaczego bajki są tak ważne dla dzieci, dlaczego tak je lubią?

Bajki przenoszą dzieci w świat wyobraźni, świat magiczny, zupełnie inny od naszej rzeczywistości, gdzie dziecko może więcej, może też ten świat samemu kreować. Ważne jest również to, że w bajkach pojawiają się metafory, nie wszystko jest w nich powiedziane wprost. W przypadku terapii nowotworowej, która jest dla dziecka bardzo trudna pod każdym względem, takie przeniesienie się do krainy marzeń pozwala zdjąć choć trochę ciężar, jaki musi na sobie dźwigać. Przede wszystkim psychicznie, ale, jak wiadomo, psychika jest bardzo ważną stroną leczenia.

Wręcz podkreśla się zwrot, który jest może trochę wyświechtany, ale jednak istotny: moc pozytywnego myślenia. A za nim kryje się nadzieja, wiara w skuteczność leczenia, optymistyczne patrzenie w przyszłość, które zwiększają rokowania na całkowite wyzdrowienie.

Dlatego właśnie bajki terapeutyczne mają oddziaływać na podświadomość dziecka, dawać mu siłę, by się nie poddawało, by wyobrażało sobie, co będzie dalej, jak już wyjdzie z choroby, zakończy się leczenie, żeby miało marzenia i plany. Wiem, że zwłaszcza rodzice chorujących onkologicznie dzieci boją się myśleć o przyszłości, bo one same, szczególnie te najmłodsze, zazwyczaj nie mają świadomości, że zmagają się z chorobą, która jest śmiertelna.

Ale ten brak świadomości zagrożenia nie sprawia, że nie są zszokowane i przestraszone, kiedy z dnia na dzień zwyczajne życie, chodzenie do przedszkola czy szkoły, zabawę z rówieśnikami i beztroskę zastępują wizyty u lekarzy, badania, pobyt w szpitalu, operacje i chemioterapie.

Dla dziecka to jakby przeniesienie się nagle na zupełnie inną planetę, szpital to nowa rzeczywistość, której dotąd nie znały – ale do której muszą się przystosować. Bajki terapeutyczne mają w tym pomagać, dlatego zresztą specjalnie wybierałam na bohaterów całkowicie fikcyjne postaci, głównie ze świata przyrody, a chorowanie i przebieg leczenia przedstawiłam w bardzo symboliczny sposób.

To podstawowe zasady bajkoterapii: bohater nie powinien być wiernym odwzorowaniem żadnego konkretnego dziecka, ale jednak doświadczać podobnych trudności, z jakimi się ono zmaga.

Tak, gdyż dziecko musi poradzić sobie z lękiem, którego często nie potrafi wyrazić, nawet wypowiedzieć. A możliwość porównania się z fikcyjną postacią działa na nie pod tym względem terapeutycznie, bo widzi, że nie jest w swojej trudności samo, że ktoś inny przeszedł już podobną drogę, którą ono ma przed sobą – i zwyciężył. Wiadomo, że w przypadku tak ciężkiej choroby nie zawsze wszystko kończy się dobrze. Ale w momencie leczenia i walki, którą dziecko toczy, niezwykle ważne jest, by ono samo, jak i całe jego otoczenie, wierzyło w to, że sobie poradzi. Łatwiej mu też wtedy przejść przez procedury medyczne i zabiegi, którym jest poddawane, a które przecież nie są przyjemne. Dzięki bajce można powiedzieć mu: zobacz, jeżyk czy biedroneczka przechodzili przez to samo, też ich bolało, też się bali, a jednak z tego wyszli.

Ma pani informacje zwrotne, że rzeczywiście pani bajki pomagają w tym małym pacjentom z nowotworami?

Wiem, że ktoś na podstawie mojej bajki o biedroneczce Klarze zrobił przedstawienie w przedszkolu, widziałam jakieś wpisy na forach. Ale tu wracamy do tego, co pani powiedziała na początku: że trudno mnie znaleźć. To dlatego, że chcę pozostać osobą anonimową i, przyznaję, na co dzień nie zastanawiam się, co się dzieje z moimi bajkami. Po prostu wypuściłam je w świat, niech żyją własnym życiem. Choć w głębi duszy mam nadzieję, że komuś pomagają. Teraz też inaczej podchodzę do życia niż parę lat temu, kiedy pisałam „Bajki Uzdrawiajki”, już nie szukam czegoś wielkiego do zrealizowania, aby odnaleźć sens w życiu. Życie i doświadczenie nauczyły mnie, że to właśnie te zwykłe, prozaiczne z pozoru czynności, nadają głębszy sens naszemu życiu.

Przygotowując się do naszej rozmowy, trafiłam na zachęty dla rodziców, by sami pisali bajki dla własnych dzieci, szczególnie zmagających się z chorobami albo innymi trudnościami, są nawet specjalne kursy bajkoterapii.

Moim zdaniem to bardzo dobry pomysł. Chociaż nie wiem, czy kurs jest konieczny, sama przeszłam ich jako nauczycielka całe mnóstwo, cenię sobie wykształcenie, uważam, że wszelkie kursy są wartościowe i szanuję ludzi, którzy je prowadzą lub w nich uczestniczą. Natomiast w przypadku bajek terapeutycznych jestem zupełną amatorką, pisałam je, bazując tylko na swoich przeżyciach w związku z chorobą siostry. I to, moim zdaniem, jest doświadczenie, którego nie zastąpi nawet 50 kursów. Bo rodzic, opiekun, bliska osoba, która przechodzi z dzieckiem jakąś trudność, problem, chorobę, najlepiej zna jego i własne lęki, potrzeby i emocje.

Między pani doświadczeniem choroby młodszej siostry a napisaniem pierwszego tomiku bajek minęło kilkanaście lat – czy w czasie pracy nad „Bajkami Uzdrawiajkami”, a później „Myszką Marceliną” wracały do pani tamte emocje?

Na pewno, zwłaszcza te najtrudniejsze momenty. Dla nas to była między innymi utrata przez nią włosów po chemioterapii, co jest szczególnie bolesne dla małej dziewczynki. Komuś z boku może to wydawać się mało istotne, ważne jest przecież, żeby dziecko przeżyło i wróciło do zdrowia. Ale dopiero będąc w tej sytuacji, zaczyna się rozumieć, jak bardzo może to przeżywać 10-latka. Dlatego właśnie bajka o biedroneczce Klarze, która jest przerażona tym, że traci kropeczki na skrzydełkach, a miała je przecież zyskiwać wraz z wiekiem.

Ale później je odzyskuje, dzięki pomocy innej biedronki, podobnej do niej jak dwie krople wody, która z radością oddała część swoich kropek Klarze – i tym samym pomogła jej wrócić do zdrowia.

To jest właśnie ta symbolika, to niemówienie wprost, tylko opowiadanie o podobnej sytuacji. Klarę i identyczną biedronkę, która przychodzi jej z pomocą, można odnieść do białaczki i poszukiwania bliźniaka genetycznego, dzięki któremu można zrobić przeszczep szpiku. Ale można też interpretować na swój sposób, w zależności od tego, z jaką trudnością, niekoniecznie chorobą, zmaga się dziecko.

Można też za pośrednictwem tej konkretnej bajki uczyć dziecko, jak ważne jest, by z jednej strony nie bać się prosić o pomoc, z drugiej – jak piękne i wartościowe jest jej udzielanie. Taki był pani zamysł od początku czy też niejako rykoszetem wyszło to, że te opowiastki można czytać nie tylko dziecku chorującemu onkologicznie, ale właściwie każdemu? Jak zauważa przecież wydawca „Bajek Uzdrawiajek”, mogą one pomóc rodzicom „edukować dzieci i wychować je na ludzi uważnie obserwujących otaczającą rzeczywistość, dojrzale reagujących na istniejące przeszkody i traktujących z empatią tych, którzy są od nich słabsi”.

Przede wszystkim: moje bajki opowiadają nie tylko o chorobach nowotworowych, akurat „Biedroneczka Klara” i „Myszka Marcelina” są adresowane typowo do dzieci leczonych onkologicznie, ale mogą opowiadać też o innych problemach związanych z dorastaniem czy posiadaniem jakiejś cechy, która odróżnia dziecko od rówieśników i może powodować, że jest przez nie piętnowane. I jakąś mądrość z nich, mam nadzieję, wyciągają nie tylko dzieci dotknięte daną trudnością, ale też ich koleżanki, koledzy, rówieśnicy, którym chciałam pokazać, że wszystkich należy traktować jednakowo, że każda osoba jest wartościowa i chce funkcjonować w tym świecie, niezależnie od jej chorób, schorzeń, odmienności w wyglądzie czy zachowaniu.

Po bajki terapeutyczne można sięgnąć tak po prostu, z marszu? Czy rodzic, w szczególności dziecka chorującego, do ich lektury powinien jakoś się przygotowywać? Mam na myśli chociażby potencjalny strach przed zadawaniem przez dziecko trudnych pytań.

Moim zdaniem każdy rodzic, który zna swoje dziecko, intuicyjnie będzie potrafił odpowiedzieć na zadawane przez nie pytania, nie potrzeba więc szczególnej instrukcji obsługi. Chociaż jeżeli ktoś potrzebuje wsparcia, to jak najbardziej warto z niego skorzystać. Ale to kwestia bardzo indywidualna, bo komuś wystarczy przeczytać wspólnie z dzieckiem bajkę, a dla kogoś innego to będzie tylko pierwszy krok, żeby zwrócić się do specjalisty.

To jest także istotne, że obecnie zakres wsparcia i pomocy psychologicznej nie tylko dla chorujących dzieci, ale i całej ich rodziny, także rodzeństwa, jest znacznie szerszy i bardziej powszechny, niż to było wtedy, kiedy chorowała moja siostra.

Tak się zastanawiam, czy lektura albo wręcz napisanie samemu takiej bajki terapeutycznej może mieć pozytywny wpływ nie tylko na dziecko, ale też jego bliskich. Bo jeśli rodzic widzi, że dziecko się uśmiecha, relaksuje, choć na chwilę zapomina o trudach leczenia, to i jemu samemu jest jakoś lżej. A wtedy łatwiej mu udzielić wsparcia dziecku.

Zdecydowanie, silny rodzic jest bardzo potrzebny dziecku. W przypadku choroby to naturalne, że rodzice sami się załamują, rozpaczają, boją, jednak w jakiś sposób muszą zebrać moc, by być dla dziecka oparciem, kroczyć u jego boku, a stworzenie jakiejś opowiastki dla własnego dziecka może go w tym umocnić. Na własnym przykładzie powiem pani, że dla mnie napisanie tych bajek okazało się najlepszą autoterapią, pomogło mi przepracować doświadczenie tej choroby w mojej rodzinie. Ale mogę też sobie pomyśleć: zrobiłam coś fajnego dla innych, więc choroba mojej siostry nie była chyba tak całkiem bez sensu. Dla wielu z nas pytanie: dlaczego to mnie właśnie spotyka, dlaczego to dotyka tak bliską mi osobę – jest pytaniem, na które nie można znaleźć odpowiedzi. Trzeba wtedy poszukać sensu tego cierpienia, gdzieś poza tą sytuacją. Próbować odnaleźć jakieś dobro, które mogłoby wyniknąć z niej, pomimo wszystko.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź