Joanna Jaskółka/ fot. archiwum prywatne Joanna Jaskółka/ fot. archiwum prywatne

Pisze o tym, jak uciec z miasta i wychowywać dzieci na wsi, z dala od sklepów, ale bliżej siebie. Poznajcie Joannę Jaskółkę

„Stałam się wiejską matką. Wielbiłam to i przeklinałam” – tak Joanna Jaskółka, mama 9-letniego Kosmy i 6-letniego Adasia, mówi o swoim powrocie do rodzinnej wsi w środku lasu, która liczy zaledwie 20 mieszkańców. Dla niektórych Wiejska Matka to obelga, dla niej to marka osobista. Jej profil na Instagramie „Matka jest tylko jedna” obserwuje niemal 100 tys. osób, stworzyła też grupę na Facebooku, która gromadzi społeczność „wiejskich matek”.

Ewelina Karczmarczyk: Po 8 latach w Warszawie przeprowadziłaś się do rodzinnej miejscowości, małej wsi na Mazurach. Co sprawiło, że postanowiłaś wrócić do korzeni?

Joanna Jaskółka: Brak perspektyw w mieście. Być może dziwnie, to zabrzmi, ale tak było (śmiech). Byliśmy w takiej sytuacji, że dziecko nie miało meldunku, co wtedy oznaczało, że nie może pójść do przedszkola. To, co zarobiłam jako redaktorka i korektorka, szło na żłobek, a trzeba było jeszcze przecież opłacić mieszkanie i inne rachunki. Po prostu zwinęłam manatki, bo stwierdziłam, że jeśli mam pracować na kasie, to mogę to równie dobrze robić w rodzinnej miejscowości. Przynajmniej dziecko będę mogła zostawić swojej mamie. Nie poszłam na kasę, zaczęłam pisać. Trochę z nudów.

Nie bałaś się powrotu na wieś?

Bałam się, a pierwsze lata nie były łatwe. Bo ja w zasadzie nie wiedziałam, co chciałabym robić. Do tego mieliśmy dom w remoncie i nie miałam pojęcia, z czego ten remont skończymy. Poza tym byłam jedną z pierwszych blogerek, które mieszkały na wsi. I kiedy pisałam, że się źle czuje, że ciężko jest cały dzień z dzieckiem, to dostawałam takie komentarze: „Idź do kina”, „Co to za problem podjechać na plac zabaw?”. A ja myślałam sobie: „Ludzie, kurde, gdzie wy żyjecie? Przecież ja mam 100 km lasu za domem”. Byłam strasznie sfrustrowana tym wszystkim. A do tego wszystkiego doszło spektrum autyzmu u moich synów.

To pewnie z opieką medyczną też nie było łatwo. Na blogu pisałaś, że do najbliższego sklepu masz 15 km, a do przychodni?

20 km, a do szpitala 30 km. Natomiast jeśli chce się znaleźć dobrego specjalistę, to odległości są jeszcze większe. Kiedy diagnozowałam moje dzieci, to był koszmar, bo musiałam jechać 100 km na wizytę do dobrego lekarza. W sumie robiłam tygodniowo 400-500 km. A zanim udało mi się uzyskać diagnozę, minął ponad rok. W mieście jest trochę inaczej, bo więcej osób się orientuje w temacie zespołu Aspergera. Na wsi, gdy mówiłam, że moje dziecko zachowuje się w taki, a nie inny, sposób, to słyszałam, że pewnie „w dupę nie dostaje”.

Na swoim blogu piszesz: „stałam się wiejską matką, wielbiłam to i przeklinałam”.

Tak, widzę bardzo dużo plusów tego, gdzie mieszkamy. Dla mnie i dla dzieci. Mamy spokój, nikt nam się nie patrzy na ręce, nikt nas nie podgląda. Mogę wyjść do lasu i być wolna, słuchać ptaków rano i je obserwować. Ale czasem widzę też wiele minusów: zaściankowość, brak wiedzy. To, że wszędzie mam daleko i czasami nie mam się do kogo odezwać.

Jakie wiejskie matki mają problemy, których nie znają mamy w mieście?

Choćby taki, że jakoś trzeba ogrzać dom. Kaloryfer sam nie zaczyna grzać, tylko trzeba rozpalić w piecu. A kiedy się to robi, to trzeba jeszcze zająć czymś dzieci. Dla mnie to był dramat, kiedy miałam małe dzieci, Kosmyk miał 3 latka, Adaś był niemowlęciem, a ja musiałam zejść na dół do piwnicy i zostawić ich na górze.

Problemy są też tego typu, że moje dzieci muszą wiedzieć, że lód może pęknąć, że bagno może wciągnąć, że zwalone drzewo może całkiem spaść i ich przygwoździć, że nie wszystkie owoce są jadalne, a niektóre zwierzęta mogą zaatakować. To są rzeczy, których trzeba nauczyć dzieci, i wydaje mi się to o wiele trudniejsze od tego, że na czerwonym stoimy – mimo wszystko. Bo też sama musisz się na tym znać, być w tym specjalistką.

Niedawno przeprowadziłam się z centrum Warszawy na wieś. Gdy mówiłam o tym znajomym, pytali, czy nie martwię się o przyszłość – bo przecież kiedyś pojawią się dzieci, a na wsi są gorsze szkoły, nie ma zajęć pozalekcyjnych. Też spotykałaś się z takimi komentarzami?

Powiem więcej: ja myślę o tym codziennie! Ale prawda jest taka, że czasami wiejskie szkoły są nawet lepsze od miejskich. Kiedyś miałam styczność z przedszkolem „dla miastowych, bogatych ludzi”. A okazało się, że mój syn większą pomoc otrzymał w wiejskiej placówce. To było dla mnie niesamowite doświadczenie, że w przedszkolu w małej miejscowości panie nauczycielki były bardziej otwarte i elastyczne niż w takim, za które się płaci i są „super zajęcia”.

A jeśli chodzi o zajęcia dodatkowe, to teraz obaj chłopcy mają terapię związaną z terapią spektrum, więc nawet nie ma ich gdzie wepchnąć. Ale mają talent muzyczny i jeśli będą chcieli położyć na to nacisk, to będę wsiadała w samochód i jeździła z nimi na zajęcia.

 

Joanna Jaskółka /fot. archiwum prywatne

Joanna Jaskółka /fot. archiwum prywatne

„Piszę o tym, jak uciec z miasta i wychowywać dzieci na wsi, z dala od sklepów, ale bliżej siebie” – tak opisujesz swój blog. To bardzo ładne! Na wsi rzeczywiście możemy być bliżej siebie, bez tych wszystkich „rozpraszaczy” i różnych bodźców?

Zdecydowanie. Uważam, że jedną z najważniejszych wartości, które dostałam, wychowując się tutaj, to umiejętność bycia samemu i słuchania siebie, swojej intuicji. Uważam, że dzięki temu, że nauczyłam się słuchać siebie, poszłam drogą rodzicielstwa bliskości. I wiele prościej jest mi w macierzyństwie, niż byłoby, gdybym walczyła z moimi dziećmi i słuchała tysiąca często sprzecznych, porad.

Ale prawda chyba jest taka, że bez względu na to czy to wieś, czy miasto, to trudno znaleźć chwilę, żeby pobyć samej ze sobą, jeśli ma się dzieci.

Ale oni też mają taką potrzebę! Widzę to po nich, kiedy się zdenerwują albo są przebodźcowani. Starszy robi sobie w wakacje szałas za płotem, na polu i chowa się tam, kiedy potrzebuje spokoju. Jasno komunikuje, że potrzebuje być sam. I to jest piękne, bo to jest umiejętność, którą u dzieci moich koleżanek z miasta ciężko zauważyć.

Co jeszcze może dać dzieciom wieś, czego nie da miasto?

Nie chce stygmatyzować, bo też prawda jest taka, że na przykład jeśli chcemy wychować dziecko blisko natury mieszkając w mieście, to możemy wsiadać w samochód i jeździć z nim do lasu. Natomiast na pewno plusem jest to, że mogę moje dzieci wypuścić z domu, bez strachu. Wybiegają i nie widzą znaków, że nie można rzucać piłką. Nie mają zakazów, mogą robić na dworze to, co chcą.

Kiedy moja znajoma, która widywała nas wcześniej głównie na placu zabaw w miasteczku, przyjechała nas odwiedzić, powiedziała: „Wiesz co, widzę, że twoje dzieci dopiero w domu są naprawdę wolne i szczęśliwe”.

Mimo że w mieście też mogą pobiegać, to ciągle muszą uważać – żeby na kogoś nie wpaść albo co gorsza – nie wpaść pod samochód.

Zdarzało się, że twoi chłopcy narzekali na życie na wsi – że jest za cicho, za ciemno, za daleko do kina?

Nigdy. Bardziej w tę stronę, że to w mieście jest za głośno albo za jasno. Pamiętam, jak mój syn kiedyś zwrócił uwagę, że „w mieście w ogóle nie ma drzew” i zapytał, jak tam ludzie bez nich żyją, jak tak można. Chłopcy są nauczeni wyrażania swoich potrzeb i ja je szanuję. Jeśli mają potrzebę pobiegać na dworze, to idą biegać. Jeśli mają potrzebę spotkać się z kolegami, to staram się im to zorganizować. Jeśli mają potrzebę pojechać na basen, jedziemy na basen.

Masz czasem takie myśli, żeby jednak porzucić wieś i przeprowadzić się z powrotem do miasta?

Mam! Średnio raz na trzy miesiące. Kiedyś na przykład za dużo dołożyłam do pieca, w kaloryferach zagotowała się woda i przelała się w zbiorniku. Wszystko się wylało do pokoju dzieci. Krzyczałam: „Ja pierdziele, wyprowadzam się. Wyprowadzam się natychmiast!”.

To kiedy w Warszawie czy innym dużym mieście ludzie czując, że jest źle, szykują się do ucieczki w Bieszczady…

… to ja mówię: „Cholera, jadę do Warszawy!”.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź