Maria Konarowska: macierzyństwo to ogromnie ciężka robota Maria Konarowska: macierzyństwo to ogromnie ciężka robota / Zdjęcie: @liliowefoto

Maria Konarowska: Macierzyństwo to ogromnie ciężka robota. Normalizowanie tego etapu życia stało się na chwilę moją misją

- Chciałabym, żeby w Polsce było więcej pogodzonych ze sobą mam, które nie obwiniają się za to, że nie czują tylko motylków w brzuchu. To ważne, żeby zrobiły sobie miejsce na wszystkie emocje – mówi Marysia Konarowska, aktorka i mama półtorarocznej Gai.

Marta Dragan: Jakie wyobrażenia miałaś o macierzyństwie, zanim zostałaś mamą?

Maria Konarowska: Wyobrażenie to jest dobre określenie, bo z rzeczywistością naprawdę ma mało wspólnego. To jest podobna sytuacja jak z przypadkiem: “i żyli długo i szczęśliwie”, jakby życie kończyło się na pierwszym pocałunku. Tylko tutaj nie chodzi o związek romantyczny, a o więź i odpowiedzialność, o których nie da się opowiedzieć bez przeżycia tego osobiście. Od bliskich mi kobiet-matek słyszałam, z jakimi trudnościami się mierzą, jak przeżywają kolejne etapy życia ze swoimi dziećmi, co je martwi, co cieszy i o czym trzeba pamiętać, kiedy stajesz się rodzicem. I ja tego słuchałam, ale jednocześnie nie słyszałam… Nie wiem, czy wiesz, co mam na myśli?

Że macierzyństwo to taki rodzaj abstrakcji, którego nie sposób sobie wyobrazić, dopóki go nie doświadczysz?

Dokładnie. Kiedyś byłam z moją siostrą i jej córeczką na spacerze. I Hania, moja siostra, na przemian mówiła, „a może jej za zimno, a może za gorąco, a może to założę, a może zdejmę”. I ja w pewnym momencie zażartowałam sobie do tej małej dziewczynki w wózku: „No mama trochę świruje, co?”. Dla mnie to był żart, bo dla kogoś, kto nie ma dziecka, z boku wyglądało to kompletnie irracjonalnie. A Hania na mnie spojrzała, tak bardzo surowo, i powiedziała: „Masz dziecko? Nie masz. Dopóki nie będziesz miała dziecka, nie komentuj”. I potem, kiedy przyszła na świat Gaja, szybko przypomniałam sobie tę sytuacje…

Będąc mamą, jesteś non stop w takim dysonansie, że każdą decyzję, jaką podejmiesz, za chwilę podważasz.

Jak cię jako osobę zmieniło macierzyństwo?

Zawsze byłam bardzo spontaniczna, miałam raczej podejście – jak to się mówi – “go with the flow”, byłam otwarta na zmiany, hippisowską duszą. Kiedy zostałam mamą, okazało się, że mam w sobie totalnego control freak’a, jestem przestraszona, panikuję. Ale też mam milion razy więcej cierpliwości, niż kiedykolwiek mogłabym przypuszczać oraz jestem bardziej zaangażowaną mamą, niż mi się wydawało, że będę, i nawet niż wydawało się Oktawianowi, mojemu partnerowi i tacie Gai. Marysia-mama czekała sobie we mnie, żeby ujawnić te wszystkie cechy.

Urodziłam dość późno swoją córkę. Teraz mam 40 lat, a jestem w miejscu, w którym muszę się na nowo zdefiniować. Znaleźć pomysł na siebie jako Marię, mamę Gai, jeszcze ciągle jest to proces.

Na jakie pytania musisz sobie odpowiedzieć?

Przede wszystkim, jakim chcę być rodzicem. Bardzo chcę znaleźć balans miedzy stawianiem granic, a dawaniem Gai wolności w byciu sobą. Od strony emocjonalnej w macierzyństwie przeraziło mnie to, że ja już nigdy nie będę miała takiej wolności w głowie, jaką miałam zawsze. To jest coś, z czym się teraz borykam, co muszę zaakceptować, a jest mi zwyczajnie trudno.

Półtorej godziny – tyle jestem w stanie na luzie wytrzymać bez Gai, po tym czasie włącza mi się kontrola i mnóstwo myśli kołacze się w głowie, czy oby na pewno wszystko ok.

Wiem, wiem, że to nie jest najzdrowsze, pracuję nad tym (śmiech).

A od strony technicznej, tej całej logistyki. Dużo się zmieniło?

Poza odnalezieniem się w macierzyństwie musiałam odnaleźć się w roli emigrantki i rzeczywistości pandemicznej, także trochę się tego nazbierało naraz. Oktawian ma w Szwecji firmę, na początku pandemii kilka razy było tak, że on nie mógł albo przylecieć do Polski, albo stąd wylecieć. Nie chcieliśmy się narażać na potencjalny scenariusz, że nie będziemy się mogli zobaczyć, więc postanowiliśmy, że ważne jest tylko to, żebyśmy byli razem, a reszta się jakoś ułoży. Mało wiedzieliśmy jednak, jak ta reszta da nam czasem po głowie… W pierwszych miesiącach życia Gai jeździliśmy dużo po Szwecji w poszukiwaniu docelowego miejsca zamieszkania. Kiedy znaleźliśmy dom, nagle zrozumiałam, z dużym opóźnieniem, co tak naprawdę oznacza ta zmiana.

Maria Konarowska z córką Gają

Maria Konarowska z córką Gają / Zdjęcie: Instagram.com @mariakonarowska

I co oznaczała?

To wszystko działo się tak szybko, że dopiero kiedy zwolniliśmy, dotarło do mnie, że jestem przez większą część dnia sama z małym dzieckiem na pięknym, ale jednak totalnym odludziu, w obcym kraju. I co teraz? No tak, śniadanie, obiad, kolacja, zmywanie, sprzątanie… Zabrzmi to „księżniczkowo”, ale nigdy w życiu tyle nie gotowałam, nie sprzątałam, nie prałam, nie zajmowałam się tak domem. W Warszawie mamy dużo mniejsze mieszkanie, tu jest ogromny dom.

Przed ciążą jeździłam po świecie, prowadziłam programy, grałam w serialach, byłam osobą aktywnie działającą poza domem, a teraz stałam się pełnoetatową “kurą domową”. I dla mnie to bardzo duża zmiana, która kosztowała mnie sporo pracy nad sobą.

Dawniej moja organizacja była na poziomie podstawowym, ja się bardziej dostosowywałam do sytuacji. Teraz, czy tego chcę czy nie, muszę planować każdy dzień, jednocześnie mając świadomość, że plany mogą za chwilę pójść w niepamięć.

Jak godzisz uważność rodzicielską z natłokiem obowiązków?

Paradoksalnie te obowiązki pomagają mi być uważną. Skupiam się na tym, żeby być tu i teraz, nie myślę, co będzie później. W praktyce wygląda to teraz tak, że kiedy zmywam naczynia, a Gaja zaczyna płakać, patrzę na nią, czy to jest histeria, czy trudna dla niej chwila. Kiedy widzę, że faktycznie mnie potrzebuje, odkładam wszystko i jestem z nią. Tulimy się, a po chwili wracam do zmywania, chyba że to jest niemożliwe, wtedy zmywanie czy cokolwiek tam robię, musi poczekać. Opisuję tu już wersje po procesie przechodzenia przez paniki, frustracje i inne narracje w stylu “Dlaczegoooo, dlaczegooo mi się to przydarza…!?!”.

Ja w takich momentach powtarzałam sobie #tominie. Pomagało. A ty jak sobie radzisz?

O tak, też się tego z czasem nauczyłam. Kiedyś na jej pierwszy płacz biegłam w panice i sprawdzałam, co się dzieje, a teraz już przeczekuję. Nauczyłam się dystansu i odpuszczania. Czekaj, bo teraz mówię do ciebie te wszystkie rzeczy z poziomu jakiegoś pseudoguru macierzyństwa (śmiech), a to jest coś czego chciałabym uniknąć. Zależy mi na tym, żeby normalizować to, że jest trudno, co nie znaczy nurzać się w tych trudnościach. Bo to nie o to chodzi.

A o co?

Na swoim profilu na Instagramie staram się czasem lekko obśmiać te wszystkie macierzyńskie perypetie, żeby pokazać, że to normalna część dnia każdej kobiety, choćby nie wiem jak perfekcyjna była.

Większość z nas, mam małych dzieci, ma bałagan, zasuwa w dresie, chodzi w kitce na głowie, nie pamięta, czy i o której myła zęby… Tak, tak to czasem wygląda, kiedy jest się mamą!

I to nie są rzeczy, których trzeba się wstydzić, tylko dać sobie do nich prawo, żeby nie zwariować. Co mi pomaga? Kiedyś w jednej ze swoich książek Wiktor Osiatyński pisarz i publicysta, napisał świetne zdanie: “Spójrz rano w lustro, zrób przedziałek i odpie*dol się od siebie”. To było w kontekście radzenia sobie z nałogiem, ale ja je stosuję do wszystkiego (śmiech). Oczywiście, że to jest przerysowane, że nie chodzi o to, żeby się nie myć, ale żeby wrzucić na luz i przestać się biczować.

Z jakimi komentarzami spotkałaś się, promując znormalizowane macierzyństwo?

Jedna dziewczyna po tym, jak zobaczyła moje poranne story, kiedy nieuczesana, nieumalowana, w szlafroku ogarniałam śniadanie córce, napisała do mnie: “Marysia, jak ty możesz promować taki styl? Przecież to, co ty pokazujesz o macierzyństwie jest nieprawda, przecież każda z nas ma czas, żeby się uczesać w łazience…”. A tego dnia Gaja obudziła mnie o 4:30, przez dwie godziny bawiłyśmy się, a potem założyłam na siebie szlafrok, poszłam szykować śniadanie i spontanicznie włączyłam nagrywanie, bo przyszedł mi do głowy pomysł na Instastory.

Zobaczyłam siebie dopiero na ekranie telefonu i powiedziałam na głos: “O ja pier… to niemożliwe, że ja tak wyglądam?” (śmiech). Miałam jakieś gniazdo os na głowie i potwornie zaspane oczy. Zaczęłam się śmiać z samej siebie, bo naprawdę nie spojrzałam na siebie nawet raz w lustrze tego ranka. To było totalnie szczere i na żywo, nie odegrałam tej sytuacji.

Maria Konarowska o normalizowaniu macierzyństwa

Maria Konarowska o normalizowaniu macierzyństwa / Zdjęcie: Instagram.pl @mariakonarowska

I kiedy przeczytałaś, że jesteś leniem, który daje dziewczynom przyzwolenie na to, żeby o siebie nie dbały, to…

Najpierw się zastanowiłam, czy nie ma w tym racji… I owszem, może poddałam się w kwestii dbania o siebie i układania włosów od rana, bo dopiero uczę się, czego potrzebuję w wersji Marysia-mama, ale absolutnie ta dziewczyna nie miała racji pisząc, że zakłamuję rzeczywistość, że pokazuję nieprawdziwy obraz macierzyństwa. I nawet jeśli byłabym jedyną matką na świecie, która tak wygląda, to jest to moja prawda. Zresztą, dostałam potem mnóstwo zdjęć od dziewczyn pokazujących, jak potrafią wyglądać rano i miałyśmy z tego niezły ubaw. Niektóre na przykład miały jedzenie z kolacji we włosach (śmiech).

Ale żeby nie było – ja nie zachęcam dziewczyn, które mnie obserwują, by tak robiły. Wręcz przeciwnie – chętnie zobaczę, jak one godzą obowiązki i dbanie o siebie. „Jak to robią inni” – to jest w ogóle mój pomysł na książkę. To zdanie non stop powtarzał Oktawian, kiedy nie mogliśmy się z niczym wyrobić.

Jaka była twoja reakcja na głośny już wpis Agnieszki Kaczorowskiej? Jak zareagowałaś na zdanie: „po co robić z siebie taką zwyczajną, zmęczoną i w tym taką prawdziwą?”

Dla mnie kluczowe w tym wpisie jest sformułowanie “po co ROBIĆ z siebie”. Robić z siebie nie warto, też tak uważam. Natomiast każda z nas budzi się rano raczej bez makijażu i wystylizowanej fryzury i nie „robi” z siebie ani zwyczajnej, ani niezwyczajnej. Jesteśmy, jakie jesteśmy, po prostu. Dla mnie właśnie umalowanie się i przebranie jest tym „robieniem kogoś z siebie”. Słynny drag qeen, RuPaul zawsze mówi „We’re all born naked and the rest is drag”, czyli wszyscy rodzimy się nadzy, a cała reszta jest rodzajem przebrania, przybierania ról, wyrażania siebie. Uważam, że wpis Agi został bardzo niefortunnie ubrany w słowa, bo w kontekście wyglądu nie można iść w skrajności ani generalizować.

Pokazując siebie sauté, uznaję to jak naprawdę wyglądam, że jestem wystarczająco dobra, taka jaka jestem. Czas, który miałabym przeznaczyć na prostowanie włosów, wolę spędzić z Gają.

Nie mam natomiast odwagi oceniać mam, które najpierw układają włosy, robią makijaż i dopiero zajmują się dzieckiem. Nawet w jakimś stopniu to podziwiam i chciałabym się tego nauczyć, ale póki co mam tak, jak mam.

Przez presję pozytywnego myślenia o macierzyństwie kobiety czują, że nie mają prawa mówić o swoich trudnościach ani pokazywać, że czasem, mówiąc kolokwialnie, nie ogarniają kuwety. Ty swoim obserwatorkom, a jest ich blisko 59 tys., pokazujesz, że można nie ogarniać.

Macierzyństwo to ogromnie ciężka robota, a nie tylko różowo niebieskie miłosne heheszki. Normalizowanie tego etapu życia, stało się na chwilę moją misją. Zresztą w ogóle jest ruch ku byciu po prostu sobą, ku akceptacji różnorodności, ku tolerancji. Chciałabym, żeby w Polsce było więcej pogodzonych ze sobą mam, które nie obwiniają się za to, że nie czują tylko motylków w brzuchu. To ważne, żeby zrobiły sobie miejsce na wszystkie emocje. Żeby nie chodziły z zaciśniętymi na wózkach pięściami z frustracji, że nie są takie, jak im się narzuca, że maja być. Bo potem wychowują się kolejne pokolenia zestresowanych i przestraszonych ludzi.

Dzielę się swoim kawałkiem codzienności, by pokazać, że jestem taka sama jak inne mamy. Że bycie aktorką, influencerką czy celebrytką, nie robi z nikogo wolnego od tych wszystkich rozterek, problemów, obowiązków i wyzwań w macierzyństwie.

Swoje obserwatorki traktuję trochę jak koleżanki a czasem już nawet przyjaciółki, które przychodzą do mnie i opowiadają swoje historie. Mówią, co przeżywają albo jak się beznadziejnie czują przez to, że się z kimś porównywały. Czasem śmiejemy się z siebie, a czasem wspieramy, pokazując, że nie jesteśmy same.

Tobie zdarza się porównywać?

No pewnie, że tak. W ogóle błędnym założeniem jest, że jak ktoś już przeszedł jakąś drogę, to nigdy nie ma tych samych myśli co kiedyś, czy nigdy nie zwątpi. Oczywiście, że się porównuję, ale moja reakcja jest już inna. Kiedyś, jak widziałam świetnie wyglądającą dziewczynę w moim wieku, w panice prowadziłam wewnętrzny monolog w stylu: „Boże, muszę coś natychmiast ze sobą zrobić, powinnam to, to i to…”. Teraz? Kiedy widzę superzorganizowaną dziewczynę z trójką dzieci, a ja nie miałam kiedy się uczesać, włączają mi się dwie rzeczy. Po pierwsze zapytać, jak ona to robi (śmiech). A po drugie mówię do siebie: „Halo, Marysia, nie wiesz, jak ona ma. Nie masz pojęcia. Widzisz tylko urywek z jej życia”.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź