„I am real” – rozdzierająca serce historia bezgranicznej miłości, uporu, odwagi o dosłownie hollywoodzkim zakończeniu. Mamy matronat medialny!
Spis treści:
Zimne mleko i cynamonka
W tydzień po wyjeździe do domku letniskowego emocjonalnie wciąż znajdowałam się w tym samym miejscu. Dopiero wróciliśmy ze szpitala, a on dzięki Bogu żył, ten mój kochany synek.
Mimo to wciąż byłam w środku otępiała. Z krwawiącym sercem i dymiącą głową unosiłam się w próżni, błądząc w emocjonalnym labiryncie. To bolało, wystawiało mnie na próbę, a ja nie rozróżniałam tych nowych uczuć, chociaż już się w mojej biednej duszy zagnieździły. Zawsze brałam czynny udział w życiu moich starszych synów, miałam wpływ na ich życie i dobrostan i starałam się, jak mogłam. Z Kelim bardziej zdawało mi się, że jestem widzem. Wyraźnie czułam moją małość jako człowieka, moją niemoc jako matki, która niczego bardziej nie pragnie, niż uzdrowić swoje małe, niewinne dziecko, wyleczyć je. Nigdy nie czułam się tak bezsilna wobec moich zdrowych chłopców.
Pogubiłam się. Zabłądziłam. Byłam wściekła, ale miękka. Miałam wiele warstw nowych uczuć, przeciwstawnych emocji i niekończących się pytań, które mnie nękały. Żadnych odpowiedzi, jedynie pustka.
Takie uczucia same się nie ulotnią. Przepełniały moje serce i chyba zapuszczały w nim korzenie, pożerały mnie od środka i pasożytowały na moich siłach. Musiałam się od nich uwolnić.
Ale jak? Jak miałam pozbyć się tego wewnętrznego niepokoju?
Ani choroba Keliego, ani te uczucia nie odpuszczały, a krzywa mojego niepokoju wciąż się wznosiła. Czułam się, jakbym miała pęknąć. Miałam ochotę wspiąć się na najwyższy szczyt i wykrzyczeć z siebie cały ten ból. Wypłakać z siebie cały smutek. Ponownie poczuć wolność, szczęście i spokój duszy. Tylko ja się mogłam uwolnić od tego ucisku w sercu. Cały czas miałam mdłości. Serce biło mi nieregularnie i nawet kiedy Keli wypoczywał, ja już nie byłam w stanie zasnąć, choć była to dla mnie życiowa konieczność. Chciało mi się płakać, ale nie mogłam sobie na to pozwolić, ponieważ starsi chłopcy dużo przebywali w tamtych dniach w domu, a nie chciałam się przy nich rozklejać. I tak nie było im łatwo. Życie biegło swoim torem i nie zwalniało, choć pragnęłam oddechu od wszystkich trudności.
Przyglądałam się mojemu pięknemu dziecku w kołysce. Wzięłam cierpiącego na ręce. Był spięty, płakał z bólu i machał kończynami. Zaśpiewałam mu „Śpij, malutki kochaneczku…” i obsypałam pocałunkami. Roniłam łzy bezradności. „Co tak boli małego aniołka mamusi?”. Ściskałam go tak mocno, jak mi tylko pozwolił, bo niespecjalnie lubił czułe przytulanki. Zabrałam go na dół. Była sobota. Następnego dnia kończył roczek. Steini przygotowywał śniadanie, chłopcy przybiegli do swojego młodszego brata uściskać go. Erik Steinn spytał: „Mamo, czy z Kelim wszystko w porządku?”.
„Tak, oczywiście”, odpowiedziałam. „Dokucza mu tylko jakaś drobna dolegliwość”.
Z kuchni dochodziły kuszące zapachy. „Mmm. Czujesz zapach, Keli? Tata piecze cynamonki. Mama musi zjeść kilka z lodowatym mlekiem”. Pocałowałam go w główkę.
„Tak, a my z Unnarem pomagaliśmy je upiec”, powiedział dumny Erik Steinn. Unnar wrócił do kuchni i przyniósł jedną Keliemu. „Mamo, ta dla Keliego. Może poczuje się lepiej”.
„Może”, potwierdziłam. „Dobry pomysł”. Nie byłam przekonana, że mam rację, ale uściskałam Unnara, dziękując mu za ten znakomity pomysł. Siedzieliśmy wszyscy w kuchni, ciesząc się niesamowitym widokiem. Ocean, błękitny ocean, i świeże, pachnące cynamonki z kuchni Steiniego. Cieszyliśmy się wspólnym posiłkiem. Steini trzymał Keliego na rękach i też pozwolił mu skosztować. A on najwyraźniej polubił ten smak. Unnar przyglądał się temu z zainteresowaniem. Na chwilę go to przynajmniej uspokoiło. Wrzucałam w siebie cynamonki, jedną za drugą, popijając zimnym mlekiem. Gdyby tylko życie zawsze było tak przyjemne, spokojne i dobre. Wzięłam kolejną smakowitą, gorącą cynamonkę. Niestety, była to tylko krótkotrwała cisza przed burzą.
Patrzyłam na małego szkraba, znów zaczął mruczeć w objęciach swego taty. Podniosłam wzrok i spojrzałam na ocean. Uwolnij mnie od tego wzburzonego morza w mojej duszy, modliłam się w myślach. Musiałam być silna. Nie wolno mi było się nad sobą rozczulać ani poddawać własnym zgryzotom. Błękit oceanu dodawał mi skrzydeł. Miłość do tego niewinnego, bezbronnego dziecka podnosiła mnie na duchu, dodawała sił, energii i podsunęła pomysł. Pocałowałam spoczywającego w ramionach taty Keliego w czoło. Objęłam męża, a on mnie. Między nami leżało nasze światełko. Patrzyłam zamyślona na Steiniego. „Muszę zrobić coś z Erikiem i Unnarem”.
„Tak, koniecznie – powiedział Steini – dobrze ci zrobi, jak ruszysz się z domu”. Słowa prawdy. Powinnam koniecznie oderwać się od tego wszystkiego. Ze względu na siebie. Musiałam.
To nie mogło czekać. Ani chwili dłużej.
Dzień przed pierwszymi urodzinami. Wielkie zawody w krzyczeniu
Bez namysłu wzięłam kluczyki do samochodu i natchniona spojrzałam na chłopców. Unosiłam się. Unosiłam się po błękitnym oceanie, który mnie tak zainspirował. „No, kochaneczki. Teraz jedziemy razem na króciutką wycieczkę. Tylko my troje”, zwróciłam się do Erika i Unnara.
Byli w siódmym niebie. „A Keli?”, spytali.
„Keli zostanie z tatą w domu. Tatuś się nim zaopiekuje. Nie musimy się niczym przejmować, jest w dobrych rękach”, uspokoiłam chłopców i uśmiechnęłam się do Keliego.
Steini odwzajemnił mój uśmiech. „Tak, zrobimy z Kelim coś fajnego, jak was nie będzie”, zapewnił chłopców. Zdziwili się, że nagle znaleźli się w centrum uwagi, ale aż promienieli ciekawością. Nieczęsto zdarzało się, aby mieli matkę wyłącznie dla siebie. Pytali dociekliwie, dokąd jedziemy. „W nieznane”, odpowiedziałam z uśmiechem, tym bardziej że w mojej głowie pomysł nie całkiem jeszcze się wykrystalizował i nie do końca zdecydowałam, co chcę z nimi robić. Roześmiali się. Byli podekscytowani. Mała przygoda z mamą, przecież nie odmówią. Nim się spostrzegliśmy, już siedzieliśmy w aucie. Teraz pozostało tylko ruszyć w drogę.
Cudownie było zostać sam na sam z tą dwójką. Cieszyłam się wielką wolnością, wszystko zdawało się łatwe. Żadnego płaczu dziecka, sam spokój i nasza trójka poszukująca przygody. Kiedy ruszyliśmy, zaczęliśmy zabawę w pomidora.
Pojechaliśmy do Reykjavíku, do zachodniej części miasta. Z Hringbraut skręciłam w lewo i pojechałam na Agissí, a i dalej na zachód do Seltjarnarnes wzdłuż brzegu. Kiedy zaczęliśmy się zbliżać do pola golfowego, zwolniłam. Do tej pory chłopcy powstrzymywali się od pytań, ale teraz, kiedy jechaliśmy wzdłuż linii brzegu, zażądali odpowiedzi. „Szukamy dobrego miejsca na konkurs wrzasku”, odpowiedziałam. Wkrótce potem zatrzymałam auto i poprosiłam ich, żeby poszli za mną na plażę.
„Konkurs wrzasku?”, nie mogli się nadziwić, kiedy szliśmy plażą.
„Tak”, potwierdziłam, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. „Ten, kto będzie krzyczał najgłośniej i najdłużej, wygrywa. Dwa pierwsze miejsca zostaną nagrodzone”. Rozejrzałam się dookoła w nadziei, że nikogo innego nie ma na plaży. Może to nie był tak dobry pomysł, jak mi się zdawało. Widziałam tylko drobne fale, czarny piasek i wysoką trawę na brzegu ponad plażą.
„Tu jest dobre miejsce na takie zawody”, oznajmił Unnar Snar i się zatrzymaliśmy. Chłopcy stali tuż nad wodą, ja nieco wyżej. Szum fal i powiew wiatru były jedynymi słyszalnymi dźwiękami. Staliśmy tak we troje i patrzyliśmy na morze. Czułam się trochę głupio. Może to lekka przesada, myślałam sobie. Pewnie lepiej by było, gdybyśmy pojechali po prostu na lody. Kiedy już miałam to zaproponować chłopcom, Erik Steinn wydał okrzyk i obaj się roześmiali. Potem Unnar wziął oddech i zrobił to samo. Obaj wrzeszczeli, jeden po drugim, śmiejąc się między krzykami. Potem odwrócili się do mnie: „Teraz twoja kolej, mamo!”. Pełni wigoru uśmiechali się szeroko.
Ponownie rozejrzałam się dookoła i postanowiłam spróbować. Pierwszy krzyk był jakiś wątły, niczego nie uwolnił i byłam trochę rozczarowana. Ale chłopcy pokazali mi, jak mam to robić, i dalej wrzeszczeli ile sił w płucach i duszy. Ja też próbowałam raz za razem i wkrótce cała nasza trójka stojąca na brzegu darła się, jakby od tego miało zależeć nasze życie. Tyle ciężaru udało mi się wtedy z siebie zrzucić, wykrzyczałam całą swoją wściekłość. Całe poczucie niesprawiedliwości. Oczyściłam swoje wnętrze. Chłopcy swoją odwagą nauczyli mnie krzyczeć z głębi serca. Nie wahać się, mimo że sytuacja nie jest normalna. Dla nich była to fajna zabawa i robili to z całym oddaniem i radością. Ja musiałam podejść do tego tak samo, jeśli miałam na tym skorzystać. Popłakałam się, płakałam między krzykami, ale cały czas usiłowałam to przed nimi ukryć.
Tam udało mi się tak cudownie rozluźnić serce, uwolnić steraną duszę od smutku i gniewu. Nie byłam w stanie się nie uśmiechać, patrząc na tych moich małych urwisów krzyczących z radości na plaży. Oby to zrobiło im tak samo dobrze, jak mnie.
Wierzchem dłoni otarłam wilgotne od łez oczy, wdzięczna za to, że ich nie zauważyli. Skuliłam się ze strachu, kiedy nagle obok mnie stanął jakiś mężczyzna. Skąd on się właściwie wziął? Byłam tak pochłonięta krzyczeniem z moimi synami, że zapomniałam o miejscu i czasie. Trzymał psa na smyczy, najwyraźniej wyszedł z nim na spacer. Stał zdumiony. A może zaniepokojony, trudno powiedzieć.
„Coś się stało? Wszystko w porządku?” Odezwał się cicho, patrząc na mnie podejrzliwie.
„Tak, tak”, odparłam lekko zawstydzona, rumieniąc się. „Mamy zawody w krzyczeniu”.
„Zawody?”, powtórzył nieszczęśnik, a jego twarz zamieniła się w jeden wielki znak zapytania. Moje wyjaśnienia chyba jednak nie rozwiały jego zdziwienia.
W tym momencie nadbiegł Erik Steinn. „Mamo, ja krzyczałem najgłośniej i najdłużej!”. Najwyraźniej nie spodobaliśmy się spacerowiczowi, bo odwrócił się na pięcie i szybko się oddalił, ciągnąc za sobą psa. Ten zdawał się równie zdziwiony, co właściciel, i nie mógł oderwać od nas oczu. W końcu zniknął.
Zwróciłam się do Erika. „Czyżby? To świetnie! Zająłeś w takim razie pierwsze miejsce”. Unnar się z tym pogodziłi zajął drugie, a ja przegrałam.
Potem pojechaliśmy na lody, aby nagrodzić wszystkich uczestników w tych jedynych pewnie zawodach w krzyczeniu, jakie kiedykolwiek zorganizowano. Chłopcy do tej pory wspominają ten dzień, a zawody na długo jeszcze pozostaną w ich pamięci. I jakkolwiek dziwna ta moja wyprawa mająca na celu pozbycie się złych emocji by była, spełniła pokładane w niej nadzieje.
Inspirująca historia zwyczajnej islandzkiej matki
„I am real” to opowieść o ciężkiej próbie, na jaką została wystawiona rodzina Keliego i on sam. To rozdzierająca serce historia bezgranicznej miłości, uporu, odwagi o dosłownie hollywoodzkim zakończeniu.
„I am real”. Jestem prawdziwy. To pierwszy komunikat, który Keli przekazał słowami. Miał wtedy dziesięć lat, a jego dotychczasowe życie było zdrowotnym rollercoasterem, który przetrwał dzięki nieprawdopodobnej sile swojej matki.
Margrét Dagmar Ericsdottir miała świetną pracę, dwóch zdrowych synów i udane życie rodzinne. Razem z mężem marzyli o małej córeczce, ale kiedy na świat przyszedł trzeci synek, byli równie szczęśliwi. Chłopczyk wydawał się w pełni zdrowy, po kilku dniach matka wiedziała jednak, że coś jest nie tak. Kolejni lekarze rozkładali bezradnie ręce, tymczasem dziecko nieustannie płakało, dręczone cierpieniem o nieznanej przyczynie. I tak mijały tygodnie, miesiące i lata, naznaczone bezradnością i walką o życie dziecka.
Kiedy Margrét planuje nagranie krótkiego programu telewizyjnego o autyzmie na potrzeby islandzkiej telewizji, kończy się to przeprowadzką całej rodziny do USA, stworzeniem filmu dokumentalnego, współpracą z Kate Winslet i założeniem z nią fundacji na rzecz osób z autyzmem.
Margrét Dagmar Ericsdottir pokazuje swoją drogę radzenia sobie z przeciwnościami losu. Mówi o wzlotach i upadkach, chwilach triumfu i załamania. Płacze, kiedy wspomina udrękę syna i swoją, śmieje się, kiedy opowiada o rozmaitych dziwacznych terapiach, które wynajdywała, z miłością pisze o wsparciu i pomocy ze strony rodziców i przyjaciół. Jej książka porusza, inspiruje i na zawsze zapada w pamięć.