Dzieci z in vitro. „Dzięki prezesowi Kaczyńskiemu mam dwie córki z in vitro, a on nawet o tym nie wie” "Dzięki prezesowi Kaczyńskiemu mam dwie córki z in vitro, a on nawet o tym nie wie". Monika z mężem i bliźniaczkami. Foto: Malaika photography Kasia Siekiera

Dzieci z in vitro. „Dzięki prezesowi Kaczyńskiemu mam dwie córki z in vitro, a on nawet o tym nie wie”

Spis treści:

– Słyszałam od pacjentów o kredytach na in vitro, które będą musieli spłacać latami – mówi dr Katarzyna Kozioł z Przychodni Leczenia Niepłodności nOvum. – Ale dowiedziałam się też o pacjentce, której udało się urodzić dziecko z in vitro i która pożyczyła pieniądze innej, zupełnie obcej kobiecie, bo wiedziała, jakie to jest ważne.

Tomek jest wysoki, szczupły, ma pogodną twarz i ładny, szeroki uśmiech. Ale kiedy mówi o tym, co zrobiłby, gdyby usłyszał od kogoś komentarz, że ma dzieci z probówki, poważnieje i wyostrzają mu się rysy. – Wyobrażam sobie, że wziąłbym synów i kazałbym temu człowiekowi stanąć przed nimi i powiedzieć im to prosto w oczy – mówi. – Zrobiłbym tak jednak tylko w wyobraźni, żeby nie krzywdzić dzieci. W rzeczywistości zareagowałbym ostro i stanowczo.

Jak wtedy, gdy wyszedł z wesela, bo czuł, że może nad sobą stracić panowanie po tym, jak leciwy wujek, konsumując weselny tort, rzucił od niechcenia uwagę, że Tomek nawet dziecka nie potrafi zrobić. Albo gdy odszczeknął się koledze, który zapytał go, czy ma dzieci, a Tomek odpowiedział, że jeszcze nie, po czym usłyszał kolejne pytanie i rechoczący śmiech: Czy mam ci pomóc? Tomek odgryzł się, odwracając pytanie: A co, chcesz mi pożyczyć swoją żonę?

Dzieci z in vitro: „Moje dzieci nie są dziećmi Frankensteina”

Tomek i jego żona Agnieszka o dziecko starali się 7 lat. Agnieszka miała siedem inseminacji i trzy pełne programy in vitro. Wszystkie próby nieudane. W 30. urodziny siedziała w wannie i płakała. – Miałam plan, że urodzę dzieci przed trzydziestką, a nagle okazało się, że nie wiadomo, kiedy one będą i czy w ogóle będą – wspomina sytuację sprzed 12 lat i sięga po chusteczkę, żeby wytrzeć oczy, które nagle się zaszkliły.

– Czemu płaczesz? – pytam.

– Ze wzruszenia, że nam się udało! Mimo tego wszystkiego, przez co przeszliśmy, udało nam się i mamy dwóch zdrowych chłopców. Ale gdy zaszłam w pierwszą ciążę, zrobiłam 4 testy, bo nie mogłam w to uwierzyć. Mimo że na wszystkich miałam pozytywny wynik, włącznie z jednym, który był przeterminowany kilka lat.

– To był cud! – wtrąca Tomek. – Modliliśmy się o niego. Cała nasza wspólnota modliła się za nas, włącznie z pastorem, żebyśmy mieli dzieci.

Agnieszka i Tomek są chrześcijanami, należącymi do kościoła protestanckiego i wierzą, że dziecko dał im Bóg. – Moje dzieci nie są dziećmi Frankensteina, jak twierdził bp Pieronek, nie mają bruzd, jak głosił ks. prof. Longchamps de Bérier, a nasze zamrożone zarodki nie krzyczą z rozpaczy, co podobno słyszał były szef komisji bioetycznej, Gowin. Wkurzam się gdy coś takiego słyszę, bo to skrajna głupota – wybucha Agnieszka.

Synowie Agnieszki i Tomka. Dzieci z in vitro
Synowie Agnieszki i Tomka.
Zdjęcie: archiwum prywatne

Tomek uważa, że politycy i duchowni nie mają pojęcia o procedurze i tylko szukają kolejnego wroga. Kiedy widzi albo słyszy krytyczne wobec in vitro wypowiedzi to najpierw się złości, a potem czuje politowanie. Lekarzy uważa za narzędzie w rękach Boga, bo gdyby tylko od nich zależało, czy kobieta zajdzie w ciążę, to każda próba zapłodnienia in vitro kończyłaby się sukcesem, a tak nie jest. – Sprawczość lekarza w pewnym momencie się kończy – stwierdza. – I mam dwie odpowiedzi na temat tego, co dzieje się dalej. Osobie niewierzącej powiem, że potem ma się szczęście, albo się go nie ma i od tego zależy, czy rozkwitnie owoc pracy lekarza. A wierzącemu wyjaśnię, że to Bóg decyduje, czy da ci dziecko, czy stwierdzi, że to jeszcze nie ten moment.

Dzieci z in vitro: „Nie lubię hipokryzji, więc dziewczynki nie są i nie będą ochrzczone”

Monika, mama dwóch 17-miesięcznych bliźniaczek, poczętych metodą in vitro nie bierze do siebie wypowiedzi hierarchów kościoła i polityków. Nie uważa nawet, żeby to były komentarze na temat jej dzieci. Córki nie są dziećmi Frankensteina, tylko jej i męża, a żadne z nich Frankensteinem się nie czuje. – To, co mówią, to totalne niezrozumienie, czym jest ta metoda zapłodnienia, więc trudno mi traktować ich słowa poważnie. Klepią bzdury, żeby klepać, a ja przeczytałam chyba wszystkie książki, jakie ukazały się na temat zapłodnienia pozaustrojowego. Owszem, moje dzieci zostały poczęte metodą in vitro, ale są z serducha, wymarzone, wykochane.  A ponieważ nie lubię hipokryzji, to dziewczynki nie są i nie będą ochrzczone, skoro kościół nie akceptuje dzieci poczętych w ten sposób. Jak dorosną i same będą chciały przyjąć chrzest, nie będę im zabraniać, ale dopóki ja mogę o tym decydować, to sakramentu nie przyjmą i do kościoła chodzić nie będziemy.

 Bliźniaczki Moniki – dzieci z in vitro
Bliźniaczki Moniki.
Zdjęcie: Malaika photography, Kasia Siekiera

Dr Katarzyna Kozioł z Przychodni Leczenia Niepłodności „nOvum” nie chce mówić źle o zmarłych, ale stwierdzenie o dzieciach Frankensteina uważa za nieprzemyślane i okrutne. – Takie i podobne słowa funkcjonują potem w przestrzeni publicznej są powielane przez osoby, które nie mają o tym zielonego pojęcia i nie próbują w żaden sposób dowiedzieć się, na czym polega ta metoda – komentuje ginekolożka. – Gdyby chcieli i spróbowali się dowiedzieć, to wtedy okazałoby się, że wszystkie ich argumenty byłyby kompletnie nietrafione i nie powtarzaliby ich bezmyślnie. A właśnie tej bezmyślności nie jestem w stanie zaakceptować, tym bardziej że wiem, jak bardzo te okrutne komentarze ranią ludzi, starających się o dziecko, którzy muszą walczyć nie tylko ze swoją chorobą, ale jeszcze z przeciwnikami zapłodnienia in vitro. Dlatego wielu niepłodnych ludzi nie doświadcza wsparcie ze strony bliskich, bo o swojej chorobie i leczeniu nie mówią nawet rodzinie obawiając się braku zrozumienia.

Niepłodność staje się więc często tajemnicą całej rodziny. Ciąży dodatkowo, bo jej leczenie nie znajduje się w powszechnym katalogu chorób objętych współczuciem i zrozumieniem. Tajemnica obowiązuje nawet wtedy, kiedy leczenie zakończy się sukcesem i na świecie pojawią się dzieci. Wtedy jej utrzymywanie służy chronieniu ich przed krzywdzącymi epitetami, jakie mogą usłyszeć w szkole. Tych o bruzdach, dzieciach Frankensteina, probówkach i krzyczących, zrozpaczonych zarodkach.

Córki Moniki nie wiedzą jeszcze jaką metodą zostały poczęte. Są za małe. Ale synowie Tomka i Agnieszki mają już 8 i 5 i pół roku, a nadal nie wiedzą, że zostali poczęci metodą in vitro. – Dlaczego im jeszcze nie powiedzieliśmy, w sumie to nie wiem – zastanawia się Tomek. – Pewnie zrozumieliby piąte przez dziesiąte. Czasem coś im przemycaliśmy, na przykład kiedy na wakacjach spotkaliśmy naszego lekarza. Powiedzieliśmy dzieciom, że to bardzo ważny pan doktor, który jest niczym ojciec chrzestny. Ale obok stała maszyna z kulkami, więc ich zainteresowanie powędrowało w jej stronę. Musimy się zastanowić, jak im to podać, ale najlepiej w takiej wersji komiksowej-superbohaterowej. Że była jakaś klinika, probówka, a potem pinks! I są na świecie.

Dzieci z in vitro: „Skąd się wziąłem? Z lodówki”

Do pokoju, w którym rozmawiam z Tomkiem i Agnieszką. wchodzi ich młodszy syn. Wyciąga ciasteczko ze szklanego pojemnika i znika w swoim i brata pokoju. – To był ten z lodówki – śmieje się Tomek. – Kiedyś jechaliśmy samochodem i zapytał nas, skąd się wziął, a ja spojrzałam na męża i powiedziałam, że z lodówki – wspomina mama chłopca. – Chyba nie załapał, bo nie dopytywał, więc temat się urwał. To się powtórzyło jeszcze raz. Ciekawiło go, gdzie był, kiedy pojechaliśmy z jego starszym bratem na Kretę. Też odpowiedzieliśmy, zgodnie z prawdą, że w lodówce, ale nie drążył tematu. Pewnie jak starszy będzie się uczyć w szkole o rozmnażaniu, to wtedy pojawi się więcej pytań.

Monika mówi o sobie, że jest konkretna, asertywna i twardo stąpa po ziemi. Planuje czytać książki i od początku mówić dziewczynkom, w jaki sposób zostały poczęte, dostosowując informacje do ich wieku. A jeśli w szkole usłyszą coś przykrego? Chce je nauczyć, że ludzie mają różne poglądy, ale chce  im też dać silne argumenty, żeby umiały się bronić. – A jeśli przyjdą i powiedzą, że jest im przykro, że ktoś je zranił, to trzeba będzie po prostu z nimi siedzieć i o tym rozmawiać – wybiega myślami w przyszłość.

Bliźniaczki Moniki – dzieci z in vitro
Bliźniaczki Moniki.
Zdjęcie: Malaika photography Kasia Siekiera

Monika w ciążę zaszła dwa tygodnie po ślubie. Od razu o tym powiedziała rodzinie, przyjaciołom i znajomym. Od lekarza rodzinnego usłyszała, że ma się jeszcze nie cieszyć, spokojnie czekać, bo to sam początek i wszystko jeszcze może się zdarzyć. Była oburzona jego słowami. Kilka tygodni później poroniła. Najtrudniejsze dla niej było to, że musiała powiedzieć bliskim, że dziecka nie będzie. Na następną ciążę czekała półtora roku. Wtedy już się nie dzieliła informacją. Niedługo później pomyślała, że dobrze zrobiła, bo znów ciąża się nie utrzymała. Kiedy trzeci raz sytuacja powtórzyła się, zaczęli z mężem chodzić po lekarzach. Przeszli trzy inseminacje. Wszystkie nieudane.

– Decyzję o in vitro odsuwaliśmy w czasie – wspomina Monika. – Bałam się, że i tak zarodek się nie utrzyma. Ale w pewnym momencie nasz rząd wymyślił, że wprowadzi w ustawie możliwość zapłodnienia tylko jednej komórki zamiast sześciu. I wtedy podjęliśmy decyzję, że nie ma na co czekać, że działamy, bo zapłodnienie jednej komórki, to tragedia. Szansa na powodzenie in vitro jest niemalże żadna. Śmieję się, że nasze cudowne dziewczynki mamy dzięki prezesowi Kaczyńskiemu. A on nawet nie ma świadomości, że dzięki niemu podjęłam decyzję o zapłodnieniu pozaustrojowym i to szybciej niż myślałam, że ją podejmę. Cudowny człowiek – ironizuje.

Dzieci z in vitro: „Nawet gdybyśmy mieli wziąć kredyt, to byśmy to zrobili, bo chęć posiadania dziecka była u nas tak wielka”

Monika i jej mąż przeszli jedną procedurę in vitro. Kosztowało ich to 20 tysięcy złotych, które wydali z własnych oszczędności. Gdyby nie załapali się na program refundacji leków musieliby dołożyć do tej kwoty kolejne 3 tysiące. – Nawet gdybyśmy mieli wziąć kredyt, to byśmy to zrobili, bo chęć posiadania dziecka była u nas tak wielka – mówi kobieta.

– Słyszałam od pacjentów o kredytach na in vitro, które będą musieli spłacać latami – komentuje dr Kozioł. –  Ale dowiedziałam się też o pacjentce, której udało się urodzić dziecko dzięki in vitro i która pożyczyła pieniądze innej, zupełnie obcej kobiecie, bo wiedziała, jakie to jest ważne. Uważam, że ten program powinien być finansowany z budżetu państwa, jak to było podczas refundacji zapłodnienia pozaustrojowego, dzięki programowi ministerstwa zdrowia trwającego 3 lata; od 2013 do 2016 roku. Wówczas, okazało się jak wielkie było na to zapotrzebowanie. Mieliśmy nagle znacznie więcej zgłoszeń i to byli ludzie, których nigdy nie byłoby stać na zapłodnienie pozaustrojowe, a dzięki programowi ministerialnemu doczekali się własnych dzieci, czasami kilkorga. Kiedy kolejny rząd zamknął program i zakręcił kurek z pieniędzmi na in vitro, zasłaniając się innymi wydatkami, nastąpił gwałtowny spadek zapłodnień pozaustrojowych o 20-30 proc. To była okrutna, polityczna decyzja przeciwników tej metody. Bo tak naprawdę, ten program, w globalnej skali ochrony zdrowia, nie był bardzo kosztowny, za to niezwykle skuteczny. Na świat przyszło ponad 20 tysięcy dzieci. Więc gdyby chcieć się trzymać samej ekonomii, to ten program był bardzo opłacalny.

Monika z jedną z bliźniaczek
Monika z jedną z bliźniaczek.
Zdjęcie: Malaika photography Kasia Siekiera

Agnieszka i Tomek wszystkie leki i trzy próby in vitro opłacali z własnych pieniędzy. Żeby pokryć ostatnią, Tomek zerwał polisę na życie. – Są kobiety, które muszą wykupić leki za 3 tysiące, a są takie, które potrzebują wydać na to 6 tysięcy – żali się Agnieszka. – Pamiętam jak kiedyś dzwoniłam do aptek, szukając tej, w której mój lek będzie mieć najniższą cenę. W jednej, farmaceutka powiedziała kwotę 1,50 zł. Zdębiałam, bo wszędzie kosztował około 380 złotych za opakowanie i zapytałam jak to możliwe. Okazało się, że był to lek, który podaje się mężczyznom na prostatę i wówczas, dzięki refundacji, kosztował grosze. Ale kobieta, która go potrzebowała płaciła za niego 100 proc.

– Uważam, że ta procedura powinna być refundowana, bo przecież dzieci, które urodzą się dzięki tej metodzie będą obywatelami tego kraju, mają tu płacić podatki – dodaje Tomek. – Jedyna kwestia, która może być trudna z etycznego punktu widzenia, to decyzja, co zrobić z nadmiarem zamrożonych zarodków.

Dzieci z in vitro: „Nie każdy jest na to gotowy”

Ustawa o leczeniu niepłodności z dnia 25 czerwca  2015 roku reguluje w szczególności kwestie związane z zastosowaniem komórek rozrodczych i zarodków. Dopuszczalne jest ich mrożenie, dawstwo i biorstwo anonimowe. – W tej chwili obowiązuje prawo, które stanowi, że jeśli para przez 20 lat nie skorzysta z własnych zamrożonych zarodków, przechodzą one z mocy prawa  do dawstwa dla innej niepłodnej anonimowej pary, czyli tak zwanej „adopcji prenatalnej” – wyjaśnia dr Katarzyna Kozioł. –  Często jest to dla pacjentów trudna decyzja. W mojej klinice, która działa już prawie 25 lat, od samego początku mroziliśmy zarodki, których nie można było od razu podać kobiecie. Mamy już ponad 5700 ciąż z mrożonych zarodków, co najlepiej świadczy o tym, że taka procedura nie szkodzi, a je chroni. I na długo przed wejściem ustawy w życie ze względów etycznych przyjęliśmy zasadę, że żaden zarodek nie może być zniszczony. Może być tylko przekazany innej parze. Naszym pacjentom mówiliśmy, że jeśli nie są gotowi na oddanie zarodków do dawstwa to w takiej sytuacji lepszą decyzją jest ograniczenie liczby zapłodnionych komórek jajowych do tylu, ile dzieci planują mieć. To oczywiście zmniejsza szansę na zajście w ciążę, bo nie zawsze udaje się za pierwszym czy drugim razem, ale to jest cena spokoju, jeśli nie jest się gotowym na decyzję o ewentualnym oddaniu zarodków.

Monika miała 2 zarodki. Pierwszy z nich się nie przyjął. Przy drugim podejściu podzielił się i na  świat przyszły bliźniaczki. – U lekarza spotkałam dziewczynę, która miała 6 zarodków, z czego pierwszy podzielił się i tak jak ja została mamą bliźniaków, ale ma teraz wielki problem, bo nie chce więcej dzieci, a została z pięcioma zarodkami – Monika oddycha z ulgą. – Naprawdę cieszę się, że nie muszę podejmować decyzji, co zrobić z niewykorzystanymi zarodkami. Niby wie się, że w ten sposób można pomóc innej parze, której ból i cierpienie doskonale się rozumie, ale trzeba zmierzyć się z decyzją o oddaniu do adopcji zarodka, który genetycznie jest twoim dzieckiem. Nie każdy jest na to gotowy.

Synowie Tomka i Agnieszki są nierozłączni i wpatrzeni w siebie. Nawet śpią razem, chociaż mają osobne łóżka. – Czasem myślę, że są bliźniakami, tylko urodzonymi w innym czasie – wzrusza się Tomek. – I kiedy pomyślę, że gdzieś tam kiedyś, na świecie będzie biegać taki brzdąc, podobny do naszych synów, to zaczynam czuć, jak trudna jest to decyzja. Jedyne, co mnie utwierdza w słuszności oddania własnych zarodków do adopcji, kiedy nie chcemy mieć już więcej dzieci, to świadomość, że osoby, które decydują się na taki krok, przeszły już bardzo wiele i dla nich dziecko jest darem. Czyli nasz zarodek nie trafi do nieodpowiedzialnej rodziny i nie będzie niekochany. Choć zawsze to będzie człowiek, który powstał z nas, ze mnie i Agnieszki. Nie jest to łatwe.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź