Poród w PRL był jak przejście przez taśmociąg Poród w 1987 r. Zdjęcie: EAST NEWS

„Poród w PRL był jak przejście przez taśmociąg. Kobiety były odarte z intymności, zmuszane do rodzenia na leżąco”- mówi Irena Chołuj, położna z 55-letnim stażem

Przez 25 lat odbierała porody. Od 1989 roku – przyjmuje. Jaka jest różnica? – Gdy położna jest w centrum porodu, ona wszystkim zarządza i kieruje rodzącą. Jeśli robi tak nawet w najlepszej wierze, wówczas odbiera poród, odbiera dziecko. Gdy w centrum jest rodząca, a położna za nią podąża, pomaga jej, wspiera – wtedy przyjmuje poród – tłumaczy Irena Chołuj, położna, która w swojej 55-letniej karierze asystowała przy narodzinach kilkunastu tysięcy dzieci. – Niestety, w czasach PRL porody były wyłącznie odbierane. I nie są to wspomnienia, do których wracam ochoczo.

Spis treści:

Dlaczego szpitalne porody przed 1989 rokiem były tak złym doświadczeniem?

AleksandraKobiety z mojego otoczenia, które rodziły w czasach PRL-u, niechętnie wspominają swoje porody. A gdy już namówiłam je na zwierzenia, pojawiają się określenia: „dramat”, „horror”, czy nawet „przemoc”.

Irena Chołuj: Dodam, że przez kolejną dekadę również. Te wymienione przez panią określenia są bardzo mocne i niestety bardzo adekwatne. Zaczęłam pracę w lutym 1964 roku, więc w PRL przepracowałam 25 lat. 1989 rok, to w mojej zawodowej karierze moment zwrotny, bo wówczas przyjęłam pierwszy domowy poród. Konrad, który wówczas się urodził, w tym roku skończył 31 lat. I wie Pani, zdecydowanie bardziej wolałabym mówić o pięknych i naturalnych domowych porodach. Bo przepaść między współczesnymi, domowymi porodami, a tym, co działo się na oddziałach 40 czy 50 lat temu, jest ogromna.

Dlaczego? Należałoby zacząć od tego, że w tym żel-betonowym ustroju, jakim był PRL, wydawane były „jedynie słuszne”, niemożliwe do podważenia decyzje władz. W latach sześćdziesiątych minister zdrowia wydał zarządzenie, że wszystkie kobiety mają rodzić w szpitalach.

Czym to było podyktowane?

Chyba troską o zdrowie i bezpieczeństwo kobiet; czyli idea słuszna. Pamiętajmy, że w do początku lat 60. niewielki ułamek kobiet ciężarnych był pod opieką ginekologa czy położnej. Było bardzo dużo zaniedbanych zdrowotnie kobiet. Brak było profilaktyki, kontroli zdrowia kobiet w stanie błogosławionym. Te zaniedbania prowadziły do poważnych powikłań, bo u ciężarnych nie były rozpoznawane np. cukrzyca, anemia, zaburzenia tarczycy, czy gestoza (zespół objawów prowadzących do rzucawki porodowej). To zwiększało odsetek śmiertelności okołoporodowej i matek i dzieci.

Było też dużo wszawicy, zaniedbania higieniczne. W małych szpitalach często kobiety przyjeżdżały do porodu brudne, prosto z pola.

W czasach powojennych rodziło się dużo dzieci. Efektem tego zarządzenia były przepełnione szpitale, w których brakowało miejsca dla kobiet, brakowało miejsca dla noworodków i co chyba najgorsze – brakowało położnych. W tych przepełnionych, wielkich, wieloosobowych salach porodowych kobiety rodziły po trzy czy pięć jednocześnie. Potem trafiały na wielkie sale połogowe i musiały na nich leżeć tydzień, a czasem dłużej. Nie wolno było kobiet wypisać wcześniej, jak 6. – 7. dnia po porodzie. Więc na oddziałach położniczych i noworodkowych była ciasnota. Po cięciach cesarskich kobiety leżały nawet dwa tygodnie.

Patologii ciąży było co niemiara, dużo powikłań śródporodowych, dzieci rodziły się chore. Zatem może i pobudki, jakimi kierowało się ministerstwo, były dobre, ale konsekwencje zdecydowanie nie. Dlaczego? Bo dotyczyły wszystkich kobiet. Przede wszystkim kobiety w ciąży powinny być objęte opieką położniczą. Wówczas wszystkie kobiety z wcześnie rozpoznaną chorobą współistniejącą z ciążą, byłyby leczone bądź skierowane do szpitala. Zdrowe mogłyby rodzić nadal w izbach porodowych bądź w domach pod opieką położnych.

Irena Chołuj, która odbierała porody w PRL, świętuje jubileusz 50 lat pracy
Irena Chołuj, która odbierała porody w PRL, świętuje jubileusz 50 lat pracy. Zdj: archiwum prywatne

Kolejnym skutkiem wspomnianego wyżej ministerialnego dekretu była likwidacja Izb Porodowych.

To była taka instytucja, która trochę przypominała dzisiejsze domy narodzin?

Tak. W Izbach Porodowych położne pracowały samodzielnie, bez nadzoru lekarzy. Ja w takiej izbie pracowałam od 1966 roku, przez 3 lata. Rodzące miały tam indywidualną opiekę położnej i większą swobodę niż w szpitalu. Mogły chodzić, zmieniać pozycje w czasie rodzenia, pić wodę, jeść, śpiewać… W Izbach Porodowych pracowało się podobnie, jak ja teraz pracuję z kobietami rodzącymi w domu. Różnica jest taka, że wtedy do Izby Porodowej trafiała kobieta mi nieznana, a z moimi “domowymi” rodzącymi znam się doskonale. Tam musiałam działać na szybko. Kobiety często były wystraszone, więc łatwo było je uspokoić, przytulić, wspierać  i… pięknie rodziły. Tu nie było tych żel-betonowych zaleceń, które trzeba było obowiązkowo realizować w szpitalu.

Kolejnym paradoksem, jaki zrodził się w konsekwencji tej decyzji ministra, był też nakaz przewożenia do szpitala kobiety, która urodziła w domu. Pytam, po co? Niestety, ja wtedy mogłam sobie pytać, a nakaz był nakazem.

Pamiętam domowy poród, który przyjęłam jako położna zespołu pogotowia na Hożej, w Warszawie. Kobieta pięknie urodziła, nie było żadnej potrzeby, żeby ją hospitalizować, ona do szpitala też jechać nie chciała. Uznałam, że ma prawo zostać w domu. Nie było potrzeby szycia tkanek krocza czy wykonania innych zabiegów. Jestem dobrze przygotowaną do zawodu, profesjonalną położną i wiem, jakie są wskazania do hospitalizacji. Dlatego pominęłam ten odgórny nakaz. Zostałam za to ukarana przez kierownika pogotowia, miałam długą, “pouczającą” i bardzo przykrą rozmowę.

Szpitalny poród w PRL był jak przejście przez taśmociąg.

Gdzie zaczynał się ten porodowy taśmociąg?

Już na Izbie Przyjęć. W dużych szpitalach, np. na Madalińskiego w Warszawie, gdzie pracowałam tuż po Studium Medycznym, była położnicza Izba Przyjęć, więc rodząca po wejściu do szpitala tam była kierowana. Zbierano wywiad, zakładano dokumentację…

Poród w PRL
Poród w PRL. Zdj: EAST NEWS/Yola/FOTONOVA

Kobieta dostawała szpitalną koszulę, a w zasadzie koszulkę, z dużym rozporkiem do wysokości spojenia łonowego. Najczęściej tasiemki do zawiązania koszuli były pourywane, więc nie dało się jej nawet zapiąć. Koszula była krótka, do połowy pośladków. Do tego obowiązkowe szpitalne kapcie. Nie wolno było mieć swoich. A te kapcie szpitalne były używane wiele razy, podarte, brudne. Ale były szpitalne, co nie znaczyło bardziej sterylne czy lepsze. Nie wolno było mieć majtek! Rodzącej zabierano majtki, a gdy je jakoś przemyciła, były wyrzucane do kosza.

W dużym szpitalu po przyjęciu na izbie przyjęć, zdrowa kobieta musiała sama wejść na zimny, “leżący” wózek i tak była wieziona windą na salę porodową. Tam musiała przesunąć się na łóżko porodowe i z niego nie schodziła aż do narodzin dziecka, po urodzeniu łożyska i zszyciu krocza.

W małym szpitalu, gdzie nie było położniczej Izby Przyjęć, było inaczej. Rodząca musiała wejść na oddział sama, w ubraniu i tam była rozbierana ze wszystkiego, w zasadzie publicznie, bo nie było osobnego pokoju, w którym kobieta mogłaby się przebrać w tę “piękną”, szpitalną koszulkę.

Niezależnie od wielkości szpitala, obowiązkowo wykonywano rodzącej lewatywę i golono krocze, wielorazową żyletką, byle szybciej, więc już wchodząc na salę porodową, kobiety były poranione. Tę czynność zwykle wykonywały salowe. Do tego ten urągający godności strój, brak majtek i konieczność chodzenia z twardą ligniną wsadzoną między nogi, której nic nie podtrzymywało.

W dużych szpitalach było 5 – 10 łóżek porodowych na jednej dużej sali, jak w lazarecie. Łóżka porodowe rzadko były oddzielane ściankami. Wisiały jakieś zasłonki najczęściej nieużywane: przecież personel położniczy musiał mieć “na oku” wszystkie rodzące leżące na tych łóżkach. One też widziały się wzajemnie!

W małych szpitalach było pewniej mniej personelu, więc mniejszy nadzór?

Gdy pracowałam w powiatowym szpitalu w Piasecznie, była jedna położna na całym położnictwie. Na sali były dwa łóżka porodowe, często 4-5 rodzących jednocześnie i 25 do 30 położnic pod opieką jednej położnej! Czasem pomagała koleżanka położna z ginekologii.

Tam, na dwułóżkowej porodówce kobiety musiały się zamieniać miejscami. Dwie leżały, pozostałe mogły chodzić i przyjmować wygodne dla siebie pozycje. One dopiero na ostatnią fazę porodu kładły się na łóżku. Nie było żadnych zasłonek czy przepierzeń, a nawet jeśli były, to pozostawały odsłonięte, żeby ta jedna położna, która sprawowała nad wszystkim kontrolę, mogła jednocześnie widzieć, co dzieje się z każdą z kobiet. Więc kobiety rodziły niemal publicznie.

I chyba tak naprawdę tylko rodzące dawały sobie wzajemnie potrzebne wsparcie. Bo ja, nawet gdy chciałam je wspierać i głaskać, to robiłam to pośpiesznie. Bo było przecież jeszcze 20 do 30 położnic, które potrzebowały mojej pomocy. W takich warunkach trudno mówić o indywidualnej opiece.

Nadto musiałam sama zakładać i prowadzić dokumentację każdej rodzącej i pisać dokładny raport o stanie położnic, w tym kobiet po cięciu cesarskim. Dokładne prowadzenie dokumentacji było i jest bardzo ważne, ale i bardzo czasochłonne. Nadto strzykawki i zestawy do kroplówek były wielorazowego użytku, a strzykawki, igły do iniekcji oraz narzędzia medyczne sterylizowane przez gotowanie na kuchence elektrycznej. To również wykonywała położna.

Kilkunastoosobowa sala porodowa, rodzenie na leżąco, obowiązkowe nacinanie krocza. To faktycznie brzmi jak koszmar. Czy pielęgniarki i położne też rodziły w takich warunkach?

Oczywiście. Owszem, miałam „fory”,  gdy sama byłam rodzącą, bo nie zabrano mi majtek i miałam szpitalny szlafrok. Ale gdy przyszedł sam moment narodzin moich synów, tak jak inne kobiety rodziłam na leżąco z nogami do góry, miałam obowiązkowe nacięcie. Tak jak inne kobiety słyszałam, że nie umiem przeć, że nigdy tego dziecka nie urodzę. A już najgorzej było z moim drugim synem, którego miałam czelność rodzić w Wigilię. Byłam traktowana, jakby mój termin porodu wynikał ze złośliwości, jakbym chciała utrudnić koleżankom dyżur i życie.

To obowiązkowe nacinanie krocza, czyli kaleczenie kobiety dla jej ochrony, to rzecz tak nieludzka, tak nielogiczna, że nie mogę uwierzyć, jakim cudem przez tak wiele lat sama wierzyłam, że to jest dobre! Ale tak mnie nauczono, więc brałam to za pewnik, dopóki sama nie rodziłam. Potem próbowałam pewne rzeczy zmienić, ale tylko wtedy, jak nikt nie patrzył, jak nie było lekarza położnika.

Teraz pod koniec drugiej dekady XXI wieku zaszły kolosalne zmiany: własna bielizna, nawet muzyka, możliwość zmiany pozycji, korzystanie z prysznica lub immersji wodnej wpływające pozytywnie na tempo postępu porodu. A do tego wspierająca obecność osoby bliskiej, kochającej, daje poczucie bezpieczeństwa. Indywidualne szpitalne pokoje porodowe, itp. A w tamtych czasach wyłącznie wymuszona pozycja leżąca podczas porodu. Przecież nawet zdrowy człowiek, jak się go zmusi do leżenia w łóżku, będzie się źle czuł. A co dopiero rodząca. Leżenie to jedyna niefizjologiczna pozycja do rodzenia, wbrew naturze.

Dlaczego?

Kobieca miednica jest wklęśnięta do środka i wypięta do tyłu, więc gdy kobieta rodzi w pozycji spionizowanej, rodzi zgodnie z fizjologiczną budową własnego ciała, a dziecko obniża się zgodnie z siłą grawitacji.

Bogu dziękuję, że dużo, coraz więcej położnych, ma przekonanie o słuszności powrotu do fizjologii rodzenia, bo to jest dla rodzących łatwiejsze i bardziej bezpieczne.

Gdy kobieta leży, to ciężar dziecka naciska na duże naczynia krwionośne: żyłę główną dolną i tętnicę brzuszną doprowadzającą krew do macicy. Wtedy jest zmniejszony dopływ krwi utlenowanej do dziecka i utrudniony odpływ krwi żylnej, czyli kumulacja dwutlenku węgla w krążeniu maciczno-płodowym. Jaki jest wówczas komfort dziecka? Zmniejszony, mówiąc delikatnie. Więc dochodzi do zwalniania tętna, do zaburzeń. To powikłania, które mogą być konsekwencją samej pozycji.

Irena Chołuj, położna
Irena Chołuj – wizyta położnej w III dobie po porodzie. Zdj: archiwum prywatne

Finalnie rodziło się w pozycji leżącej, z nogami do góry. Mówiło się kobiecie, że ma nabrać powietrza, zatrzymać i mocno przeć. “Pchaj mocno jak na kupę! Nie, nie, kobieto źle to robisz…tak w życiu nie urodzisz! Weź się babo do roboty” – słyszały niejednokrotnie.

Pani też tak mówiła?

Nie chcę się wybielać, bo też dopingowałam kobiety, ale robiłam to delikatniej.

Uważam, że jeśli kobieta rodzi człowieka, to rodzi się dziecko, a nie “wydala się płód”.  *Mówiłam np. „Pani Kasiu, pomóżmy dziecku, pchamy mocno, z całych sił. Spróbujmy razem jeszcze raz” lub „Ma pani w sobie dużo siły, proszę ją wykorzystać, zaczynamy jeszcze raz, mocno, mocno mocno”.

Jak wyglądał poród w PRL?

Czy starano się jakoś złagodzić ból rodzących?

Środków znieczulających niby nie było, ale były. Bo czasem zmniejszano odczuwanie bólu podając rodzącym leki o działaniu narkotycznym, które dawały szereg konsekwencji. Mówiąc kolokwialnie, ale adekwatnie, „przymulały” kobietę, powodowały u niej brak orientacji w tym, co się dzieje. Ja, rodząc, też taki lek dostałam. Zapadałam się w jakąś przestrzeń, nie do końca wiedziałam, co się ze mną działo. To było o wiele gorsze, niż odczuwanie bólu związanego ze skurczami.

Te narkotyczne leki miały wpływ również na dzieci, bo przecież substancje przenikały do ich organizmu, noworodki miały zmniejszone napięcie mięśniowe. Dlatego stosowano je niezwykle rzadko.

Pod koniec lat 70. pojawił się gaz rozweselający tzw. głupi Jaś. Ale stosowało się go przy wyjątkowych, długich porodach czy bardzo mocnych skurczach. W małych szpitalach nie było takiego „luksusu”.

Ten brak środków znieczulających dałoby się przeżyć, gdyby kobieta mogła rodzić w wybranej przez siebie pozycji, gdyby nie była zmuszona leżeć na niewygodnym łóżku pokrytym ceratą i gdyby miała wsparcie męża czy innej bliskiej osoby, która byłaby z nią na sali porodowej. Ale w tamtych czasach to było nie do pomyślenia. Gdy nadludzkim wysiłkiem kobieta już urodziła, po szyciu krocza była przesuwana na „leżący” wózek i wywożona na salę połogową lub na korytarz, gdy tam nie było miejsc…

Noworodki w szpitalu
Noworodki w szpitalu położniczym, 1978 rok. Zdj: Adam Hayder / Forum

Sala połogowa w małym szpitalu najczęściej była duża. W tym szpitalu, w którym ja pracowałam, na dwóch salach były 22 łóżka przedzielone maleńkimi stolikami przyłóżkowymi. Często trzeba było dostawiać np. nosze (takie żołnierskie). Zdarzało się, że kobieta, która miała planowany wypis, musiała opuścić swoje łóżko i siedzieć na krześle, czasem kilka godzin, by na jej łóżko można było położyć kobietę, która przeleżała dobę na noszach, bo te były potrzebne dla kolejnej kobiety po porodzie. Ciasno i strasznie. No i koszmarny zaduch. Zimą nie można było otwierać okien. Latem się ich nie otwierało, żeby nie wpadały muchy. I w takich warunkach trzeba było leżeć tydzień, nawet w warszawskiej klinice na Karowej! W moim szpitalu często kobiety leżały na dostawkach, czyli wojskowych, twardych noszach na niewielkich nóżkach, praktycznie na podłodze.

Razem z dziećmi?

A gdzież tam! Dziecko można było obejrzeć tuż po porodzie, gdy trzymały je położne czy pielęgniarka. Mama dowiadywała się jaka płeć, rzucała okiem na noworodka i już go nie było, bo pielęgniarki zabierały malucha na ważenie, mierzenie, kąpiel. Noworodki po urodzeniu były pokazane matce i natychmiast oddawane w ręce personelu oddziału noworodkowego. Przynoszono je do pierwszego karmienia najwcześniej po 12 godzinach.

Dzieci przez cały pobyt w szpitalu leżały na sali noworodkowej. Matki oglądały je tylko w porze karmienia. A w zasadzie widziały tylko buźki, bo były ubrane i zamotane w kocyki, tych “zawiniątek” matki nie mogły rozwinąć. Jak któraś chciała swoje dziecko obejrzeć, rozebrać, natychmiast była karcona.

Dlaczego dzieci były trzymane z dala od matek?

Żeby matki odpoczęły od dzieci, a dzieci od matek. Takie było przekonanie. Podczas pobytu w szpitalu matka mogła jedynie karmić dziecko. Wszelkie inne czynności wykonywały pielęgniarki i położne. Swojego dziecka można było w zasadzie nie rozpoznać, gdyby nie miały na rączkach opasek z nazwiskiem i imieniem matki.

Karmienie to był kolejny etap tego taśmociągu. Karmiono na akord, co trzy i pół godziny. Dzieci w dużych szpitalach wożono na dwupiętrowych wózkach, przeznaczonych teoretycznie dla 20 dzieci, ale bywało, że upychało się tych dzieci nawet 30. Roznosiło się noworodki, kładło zwitek z dzieckiem matce na łóżko i następne, następne, następne… Samo rozwożenie zabierało sporo czasu. Potem było 15-20 minut na przygotowanie wagi i mieszanek do dokarmiania. Prawie każdy noworodek był ważony przed i po karmieniu. Te dzieci, które nie przybierały na wadze, były dokarmiane mieszanką, nie mlekiem mamy.

Dopiero po kilku latach zdecydowano odgórnie, by kobiety ściągały mleko, które trafiało do jednego garnka, do pasteryzacji. Butelki były wielorazowe. Smoczki też, aż brązowe od gotowania, bo tak się je sterylizowało. Dokarmianie kilkunastu dzieci wymagało od pielęgniarek dużo czasu i cierpliwości.

Matka patrzy na dziecko w szpitalu
Matka patrząca na swoje dziecko, 1989 rok. Zdj: PAP/Cezary Słomiński

Na karmienie piersią teoretycznie było pół godziny. Więc zanim mama przystawiła dziecko do piersi, zanim ono zaczęło ssać, już było matce zabierane. Nawet gdyby pielęgniarka czy położna chciała zostawić dziecko matce, nie miała takiej możliwości. Bo raz, że nie było jej wolno a dwa, że potem nie miałaby kiedy tego dziecka zabrać, bo miała inne obowiązki.

Czy kobietom w ogóle mówiono o korzyściach płynących z karmienia piersią?

Wiele kobiet próbowało karmić piersią, bo tak robiły mamy, babcie, ciotki. Gdy były już w domu, były wspierane w tak pojętym macierzyństwie. Dyrektyw dotyczących karmienia piersią nie było. Bo i wiedzy o wartości pokarmu kobiecego nie było takiej, jaką mamy teraz.

Zwykle dokarmiało się noworodki mieszankami słodzonymi albo rozwodnionym krowim mlekiem (to już po powrocie do domu), co w konsekwencji prowadziło do chorób brzuszka maluszków, które nie były w stanie strawić tego mleka. Ulewały, wymiotowały, więc były jeszcze bardziej dokarmiane, odstawiane od piersi, bo przyczyn dopatrywało się w pokarmie matki, a nie w krowim mleku. Kobiety zaczęły wierzyć w to, co słyszały w szpitalach, że ich pokarm jest niedobry dla dziecka.

Ja sama, jak durna baba, karmiłam swojego pierwszego syna z zegarkiem w ręku. Czy to nie jest głupota? To głupota, której człowiek się nauczył od innych i uwierzył w jej skuteczność. Drugiego mojego syna już nie zmuszałam do jedzenia w regularnych odstępach. Jadł, kiedy chciał, bo odkryłam, że mądrość ludowa jest oparta na intuicyjnej wiedzy o fizjologii funkcjonowania organizmu człowieka.

Ćwiczenia pozycji porodowych z Ireną Chołuj
Irena Chołuj (ćwiczenia pozycji porodowych). Zdj: archiwum prywatne

Wie pani kogo mi brakuje w tej opowieści?

Wiem. Ojców. Mężów. Ale dla nich w tamtym modelu rodzenia nie było miejsca. Mężczyzna mógł stać pod oknem szpitala i wypatrywać żony za szybą, z zawiniątkiem, które mogło być jego dzieckiem, ale równie dobrze mogło być zwitkiem pieluch.

Kobieta rodziła sama, samotna, poraniona (rutynowe nacinanie krocza). Mąż mógł co najwyżej podać jej paczkę i list, które przekazywał portierowi czy salowej i ona, za drobną opłatą, niosła to żonie na oddział.

Było tak, że mąż nie widział żony od momentu, jak zabrało ją pogotowie, aż do powrotu do domu, po tych 7 czy nawet 14 dniach (po cięciu cesarskim). Wracała wtedy okaleczona, zmęczona, z wrzeszczącym dzieckiem, które najpewniej nie umiało efektywnie ssać, więc było głodne.

Co robił mąż? Był zagubiony, najczęściej szedł do kolegów i pił, fetował narodziny dziecka, zwłaszcza syna. Uciekał z tego domu, bo na dodatek słyszał od matek, teściowych, że się na niczym nie zna i w niczym nie może pomóc. Oczywiście, byli tacy, którzy z miłości i uporu zostawali, angażowali się. Takie pary kończyły najlepiej. W domu szybciej wracał spokój.

Wie pani, cieszę się, że dobrnęłyśmy do końca tej opowieści. Dla mnie powrót do tamtych czasów to ogromny stres i emocje. Cieszę się, że ostatnie 30 lat mojej pracy wygląda zupełnie inaczej. Dla mnie pierwszy domowy poród, gdy przyjęłam na świat Konrada, to było wydarzenie zwrotne w karierze zawodowej. Przygotowania do niego trwały dwa lata.

Jak to dwa lata? Ciąża to przecież 40 tygodni.

Rodzice Konrada zwrócili się do mnie długo przed jego poczęciem. Byli członkami Stowarzyszenia Na Rzecz Naturalnego Rodzenia i Karmienia. Chcieli rodzić w domu! I to mnie zaskoczyło, zbulwersowało. Uważałam to za szalony, niebezpieczny pomysł. Jednak stopniowo, stopniowo, próbowali przekonać mnie do swojej wizji. W końcu, by dali mi już spokój, powiedziałam „No dobrze,  jeśli będziecie rodzili w wakacje lub ferie, to wam pomogę”. Pracowałam wtedy jako nauczyciel położnych w Studium Medycznym. Usłyszałam: „Będziemy modlić się, by nasze dziecko poczęło się tak, by mogło urodzić się w wakacje lub ferie”. Byłam zdumiona ich zaufaniem do wartości modlitwy.

Potem o całej sprawie zapomniałam. I jakoś wiosną pukają do moich drzwi i mówią z radością „Pani Irenko, nasze drugie dziecko ma już 4 tygodnie”. Na początku skonsternowana nie wiedziałam o co chodzi, bo przyszli ze starszą córeczką, która zdecydowanie nie była 4-tygodniowym malcem. „Pani Irenko, nasze DRUGIE dziecko poczęło się 4 tygodnie temu! Ale niech się pani nie denerwuje, urodzi się w połowie ferii” –  powiedzieli. I jak tu nie wierzyć w Opatrzność Bożą?

I urodzili w nocy z soboty na niedzielę, dokładnie w połowie ferii! Jechałam do tego porodu z postanowieniem, że zawiozę rodzącą do szpitala. Nie było na to szans. Bo nawet gdybym próbowała wpakować Jolę do ich małego fiata, to nie zdążylibyśmy dojechać do szpitala. Była bardzo dynamiczna, biegała, zmieniała pozycje, pięknie pracowało jej ciało. Nie mogłam i nie chciałam jej przeszkadzać.

Nie chodzi o to, że bałam się przyjąć ten poród. Bałam się tego, co będzie potem. Ten jej poród był tak inny, niż wszystko, co do tej pory widziałam. Ja ten poród przyjmowałam, a nie odbierałam. Bo jak zarządzasz wszystkim, to odbierasz. A jak podążasz za rodzącą, to przyjmujesz.

Irena Chołuj z rodzicami
Spotkanie Ireny Chołuj z domowymi rodzicami. Zdj: archiwum prywatne

W tych narodzinach zobaczyłam, czego robić nie powinnam robić również w każdym innym porodzie: kierować rodzącą według wyuczonego schematu, wymuszać rodzenia na leżąco, kierować parciem według własnego rytmu, nacinać krocza.

Jeśli chodzi o późniejsze zmiany w systemie opieki nad rodzącymi, to nie chciałabym sobie przypisywać głównego sprawstwa, ale prawdą jest, że za sprawą tamtego małżeństwa, ich dzielenia się doświadczeniem rodzenia innego niż w szpitalu, kolejne kobiety, małżeństwa usłyszały o tym porodzie i też tak chciały rodzić.

Poczta pantoflowa szła przez całą Warszawę i okolice, później szerzyła się dalej. Kolejne pary rodzicielskie prosiły mnie o pomoc, zawodową obecność w ich porodzie. Zainspirowana przez rodziców ze Stowarzyszenia, napisałam pierwszą książkę opisującą mój zachwyt nad porodem w pełni w naturalnym. Zaczęłam być misjonarką, tak mnie wówczas nazywano. Jeździłam od miasta do miasta na spotkania z kobietami. Potem na tych spotkaniach pojawiały się położne. Potem prowadziłam warsztaty dla położnych, w wielu polskich szpitalach prowadziłam szkolenia położnych i lekarzy w przyjmowaniu porodów fizjologicznych. Następnie były otwarte konferencje na temat rodzenia zgodnego z naturą, o umiejętności i mocy rodzenia „wpisanej” w ciało kobiety. Ważne wreszcie było i jest szerzenie wiedzy o możliwych skutkach niepotrzebnych ingerencji w poród naturalny.

Zaczęły się konkretne zmiany w polskim położnictwie.

Wreszcie bardzo ważna, nie do przecenienia działalność Fundacji Rodzić Po Ludzku, jej świetne przebicie w mediach. Kobiety zaczęły głośno mówić o swoich porodach. W 2008 r. powstało stowarzyszenie Niezależna Inicjatywa Rodziców i Położnych „Dobrze Urodzeni”, z którego powstała i powiększa się grupa wspaniałych Niezależnych Położnych, które poprzez przekazywanie własnych doświadczeń i poszerzaną wiedzę, edukują kolejne grupy koleżanek w tym wspaniałym, chociaż trudnym zawodzie.

Przyjęłam ponad 700 porodów domowych.  O nich mogłabym opowiadać bardzo długo, z radością, ze łzami wzruszenia, a nie smutku.

 

*Definicja z podręcznika do położnictwa dla studentów: „Poród (…) składa się z szeregu kolejno następujących po sobie procesów mających na celu wydalenie wszystkich elementów jaja płodowego tj. płodu, płynu owodniowego i popłodu”. Rodzące się dziecko stało się wydaliną!

Czy laktoferyna może zmniejszyć ryzyko porodu przedwczesnego?

Polecamy

Czy laktoferyna może zmniejszyć ryzyko porodu przedwczesnego?

Czytaj

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź