“Zwyczajność w macierzyństwie jest wspaniała”, przekonuje Magdalena Kondracka-Fedor
Aleksandra Kisiel: Magda, uwodzisz mnie dwiema rzeczami: tym jak pięknie operujesz językiem i tym, że nie przepraszasz za “zwyczajność”. Zawsze miałaś te cechy?
Magdalena Kondracka-Fedor: Wprawdzie jestem na urlopie wychowawczym, ale cały czas pracuję – jako copywriterka w branży kosmetycznej. Więc język jest moim narzędziem pracy, nad którym nieustannie pracuję. A nieprzepraszanie za zwyczajność? Do tego musiałam chyba dojrzeć. Od roku tworzę w internecie i dopiero od niedawna czuję się zupełnie swobodnie mówiąc, że moje życie najczęściej jest zupełnie normalne, przeciętne, zwyczajne. Od 8 do 18 jestem samodzielną mamą, bo mój mąż pracuje poza domem, od dziadków jednych i drugich dzielą nas setki kilometrów. Moja córka jeszcze nie chodzi do przedszkola. Najczęściej największą atrakcją dnia jest wyjście do Łazienek (jeśli uda nam się w ogóle zebrać o ludzkiej porze), czy na zajęcia do dziecięcego klubiku.
Co nie znaczy, że pod wpływem tych instagramowych i parentingowych trendów, nie mam takich myśli, że może coś zawaliłam. Że może powinnyśmy wyciągnąć te wycinanki, masy plastyczne czy inne kreatywne zabawki, a potem frustrować się przy tym, bo moja córka nie lubi takich zabaw, a ja nie lubię, jak ona się frustruje. Ale zaraz potem pojawia się myśl: “Dlaczego ktoś mnie czyta na Instagramie? Dlaczego kogoś interesuje, to jak wygląda moja codzienność? Czy to ze względu na fascynujące kreatywne zabawy?” Moje obserwatorki piszą mi, że chcą widzieć moją codzienność. A ona jest naprawdę zwyczajna i bezdennie nudna.
Ale czy to nie świadczy o tym, że jako matki i konsumentki mediów jesteśmy zmęczone tymi wyśrubowanymi standardami, które przedstawiają kobiety, jako idealne “ogarniaczki” domowego ogniska, pomysłowe bizneswoman i wybitne partnerki?
Myślę, że przeszłyśmy drogę od wyrzucania sobie, że my jako kobiety i matki takie nie jesteśmy, do normalizowania tego, że jest ok tak, jak jest.
A w tym wariactwie pandemicznym zwyczajność jest super. Mnie daje poczucie bezpieczeństwa. Bo nawet jak za oknem świat się wywala do góry nogami, to ja siedzę z dzieckiem w kuchni, piję inkę, zagryzam ją jabłkiem i gadam z trzylatką o duperelach. I naprawdę myślę, że to wspaniale, że u nas jest tak zwyczajnie i bezpieczenie.
Uważam, że jedną z największych ściem, trudnych i bolesnych, które nie wiem, kto nam wmówił, może magazyny kobiece, a potem – influencerzy, jest to, że możesz mieć wszystko. Możesz być fantastyczną, zawsze obecną i zaangażowaną matką, mieć prężnie rozwijającą się karierę. No może możesz, ale to jest bardzo trudne, wymaga odpuszczania i świadomości, że nie da się tego mieć w tym samym czasie.
Bo jak postawisz na bardzo intensywny rozwój zawodowy, na przykład w korporacji, to musisz na ten czas znaleźć opiekę nad swoim dzieckiem. To jest trudny kawałek, kiedy uświadamiasz sobie, że musisz coś poświęcić: karmienie piersią albo rozwój zawodowy, albo bycie świadkiem wszystkich “pierwszych razów” w życiu swojego dziecka.
Patrząc z boku na moje życie, można pomyśleć, że da się mieć wszystko jednocześnie: pracuję, rozwijam się, dokładam się do domowego budżetu i jednocześnie jestem z dzieckiem w domu na urlopie wychowawczym. Ale są też rzeczy, które musiałam poświęcić: sen, swoje przyjemności – nie jestem na bieżąco z kulturą (dobrze, że kina tak długo były nieczynne!). I zdarza się tak, że w styczniu kupię głośny poradnik rodzicielski, o którym huczy w mediach, a 20 czerwca nadal czytam przedmowę.
Dla mnie najcenniejsza jest równowaga. Bardzo staram się ją osiągać, choć nie zawsze jest to możliwe. Moja rzeczywistość w wielu przypadkach to skrajna nierównowaga, latanie z jęzorem na wierzchu, wstawanie rano przed dzieckiem, żeby coś tam służbowego nadgonić. Czasem od 5.30 kwitnę przy komputerze ze ściśniętym pęcherzem, bo jak pójdę do toalety, zapomnę się i spuszczę wodę, to mi się dziecko obudzi i będzie po pracy. W efekcie od rana będę jędzowata i będę miała krótki lont, a potem będę się biczować, że znowu mi nie wyszło i wciąż latam z jęzorem na wierzchu.
I wtedy ktoś w internecie mówi ci, że “wszystko jest kwestią organizacji”.
Tak, a niebo zasuwają ciężkie burzowe chmury, leci grad wielkości piłek do kosza, we wszystkich kościołach dzwonią dzwony i otwierają wrota piekieł. Tak reaguję na ten tekst, jak mam długi lont. A jak mam krótki lont, to myślę: “Ku..wa, znowu ktoś powtarza te bzdury”.
Nie mam nic do organizacji jako takiej. Lubię te triki ułatwiające macierzyństwo. One są super. Ale sama ta fraza jest po prostu nieprawdą. Bo w macierzyństwie wszystko inne jest “kwestią”: w jakim stanie fizycznym, psychicznym i emocjonalnym jesteś ty, w jakim – twoje dziecko, jakie masz zasoby rodzinne, finansowe, bo za niektóre formy wsparcia trzeba zapłacić (za nianię, za żłobek, za dietę pudełkową itd.). To jest też kwestia potrzeb twojego dziecka, w życiu i w danym momencie.
Miewam takie tygodnie, kiedy wszystko mam zorganizowane i zaplanowane. Spędzamy po 6 godzin w parku, na powietrzu, aż przychodzi piątek, w który to moje dziecko ma być wytęsknione za domem, za zabawkami. Słowem: ma siedzieć w swoim pokoju, a ja w międzyczasie popracuję. I co? I nic. Bo moja córka jednak nie chce się bawić w domu, a ja ostatecznie nie pracuję. I to nie jest to żadna kwestia organizacji.
Ale wchodzi wówczas kwestia odpuszczania: odpuszczania oczekiwań i poczucia winy.
Czy widzisz różnicę między poświęcaniem czegoś a odpuszczaniem?
Mam taką historię z początku mojego macierzyństwa. Moja córka dostała smoczek w ósmej dobie życia. Ja walczyłam wtedy o laktację, więc czytałam wiele postów na grupach poświęconych karmieniu piersią. Czytałam o tym, jak wielką krzywdę robię, jak zaprzepaściłam wszystko – choć co ja mogłam zaprzepaścić po krwotoku i powikłaniach położniczych, gdy laktacji po prostu nie było?
I wiesz, myśl przewodnia tych postów była taka, że już jest pozamiatane. Jak dałam dziecku smoczek w ósmej dobie życia, to równie dobrze mogłabym oddać je do okna życia. Do samego odsmoczkowania (młoda miała wtedy rok) cały czas się wstydziłam przed samą sobą i mamami, które mają niesmoczkowe dzieci, że u mnie ten kawałek silikonu w domu mieszka.
Teraz dwa lata po odsmoczkowaniu i trzy lata po tym, jak ten smoczek się pojawił, myślę sobie: “matko, przecież to jest taka pierdoła”. Dałam dziecku smoczek a mimo to moja laktacja trwała 2,5 roku.
Wtedy nie odpuściłam tego poczucia winy. Rok żyłam z zadrą w sercu, że dałam dziecku smoczek. Wiem, że mnóstwo matek tak ma. Bo smoczek, bo mleko modyfikowane, bo poród przez CC, bo bujaczek. Tylko czy z perspektywy czasu ten smoczek miał jakiekolwiek znaczenie? No… nie miał. Ja samej sobie musiałam ten smoczek odpuścić i dojść do momentu, w którym mogę powiedzieć: “tak, moje dziecko korzystało ze smoczka”. I nic to nie mówi ani o mojej córce, ani o mnie, ani tym bardziej o moich macierzyńskich kompetencjach.
Skąd się bierze ta presja w związku z podejmowanymi wyborami rodzicielskimi? Od innych rodziców, z książek, z mediów?
Wydaje mi się, że mamy o jakichś trudnościach, dużym lęku, braku wsparcia będą bardziej podatne na dążenie do nieosiągalnych ideałów i wyrzucania sobie, gdy poniosą porażkę.
A dążenie do ideałów jest skazane na porażkę, zwłaszcza gdy się porównujemy do wycinków czyjejś rzeczywistości, jak to jest na Instagramie. Przykład: jeśli jakaś mama prowadzi profil o kreatywnych zabawach dla dzieci w duchu Montessori, to ona z różnych powodów nie pokaże na Instagramie grających, plastikowych zabawek. Ale to nie oznacza, że ich nie ma. Więc nie ma co sobie zarzucać, że mama X daje radę bez grających zabawek, bo ja nie wiem, czy ona faktycznie daje radę.
To jest coś, o czym często zapominamy: media społecznościowe to kreacja, skrót z naszych najlepszych momentów w życiu.
Ja miałam kompleks tego, że moje dziecko nosi tanie rzeczy. I nawet nie takie wyszukane w second-handach, markowe i fair trade, tylko po prostu ubrania z Pepco i Lidla. Ten kompleks ożywał, szczególnie gdy oglądałam te mocno polukrowaną wersję macierzyństwa na Instagramie. Kiedy w końcu poznałam inne mamy, które też szły do Pepco i ubierały tam dziecko od stóp do głów, to napięcie, ta presja, zaczęły ze mnie schodzić.
Ostatnio gdy napisałam na Instagramie, że moje dziecko nosi tanie ubrania z sieciówek, to dostałam parę wiadomość w stylu: “No wreszcie ktoś się przyznał”! To pokazuje, jak bardzo potrzebujemy zwyczajności i uświadomienia, że to, w jakich ubraniach chodzi moje dziecko, jaki ma wózek, nie jest świadectwem tego, jaką jestem matką.
Czy masz wrażenie, że macierzyństwo dzisiaj, ponieważ mamy tak ogromną wiedzę, jest trudniejsze niż kiedyś, mimo iż mamy te pampersy i słoiczki, o których zawsze przypomina się rodzicom, gdy mają czelność powiedzieć, że bywa ciężko?
W moim odczuciu jest bardziej stresujące niż kiedyś. Zdarza mi się usłyszeć, że ja to mam łatwiej, bo są pampersy, fajne żłobki, a nie przechowalnie dzieci jak w PRL, etc. Ale wychowanie jest teraz bardzo stresujące. Bo skoro wiesz tak wiele o rozwoju dziecka, to ciągle pilnujesz, żeby nie zrobić czegoś, co to dziecko popsuje na lata. Wiesz, jak z tym smoczkiem, który w ósmej dobie życia mojego dziecka jawił mi się jako największe zło. Albo podnoszenie głosu. Czasem zdarza mi się krzyknąć. Czuję się po tym fatalnie. Mówię o tym mojej mamie, a ona na to, że tak kiedyś po prostu było i ona nigdy się nad tym nie zastanawiała, a ja rozkminiam i rozkiminiam.
Jak w tym natłoku informacji, trendów, ekspertów, którzy nam zaglądają do życia przez ekran telefonu, znaleźć swoją rodzicielską ścieżkę? Jak ty ją znalazłaś?
Byłam matką hiperpoprawną. Taką neofitką. Jak przeczytałam u znanej psycholożki, że coś trzeba robić tak i tak, to robiłam. Ale im większy macierzyński staż, tym częściej znajduję swoją drogę. Jednocześnie intuicyjnie robiłam wiele rzeczy w zgodzie z rodzicielstwem bliskości, choć “Księgę rodzicielstwa bliskości” Searsów przeczytałam, dopiero gdy moja córka miała rok. Poczułam, że to co oni mówią, to jest to samo, co ja mam w sercu. Dużą wartość ma dla mnie budowanie relacji opartej na szacunku. Jednak im więcej miałam na głowie i im starsze było moje dziecko, tym więcej musiałam odpuszczać.
Chciałabym, żeby moja córka odnajdywała siłę w tym, że jest zwyczajna. Że ma zwyczajne dobre życie, pełne miłości, bez dramatów, może i bez fajerwerków, ale za to bezpieczne. Mnie zajęło 32 lata, żeby znaleźć siłę i ukojenie w swojej zwyczajności. Chciałabym, żeby ona odnalazła to szybciej.