„Mamy szansę być z dzieckiem tak naprawdę krótki czas. Spróbujmy zrobić wszystko, by wspominać go jak najlepiej”/fot.Pexels „Mamy szansę być z dzieckiem tak naprawdę krótki czas. Spróbujmy zrobić wszystko, by wspominać go jak najlepiej”/fot.Pexels

„Mamy szansę być z dzieckiem tak naprawdę krótki czas. Spróbujmy zrobić wszystko, by wspominać go jak najlepiej” – mówi Dominika Czarnecka-Pijarowska, ekspertka rodzicielstwa bliskości

Dominika Czarnecka-Pijarowska jest pedagożką, trenerką, terapeutką TSR, czyli terapii skoncentrowanej na rozwiązaniach, a prywatnie mają trójki dzieci, feministką i biegaczką. Prowadzi w Bydgoszczy Ku Bliskości – miejsce, w którym wspiera rodziców w poszukiwaniu dobrej relacji z dziećmi. Nazwa jest nieprzypadkowa, ponieważ to idea rodzicielstwa bliskości jest dla Dominiki Czarneckiej-Pijarowskiej ideą przewodnią. Ale co tak właściwie pod tym pojęciem się kryje? Co to znaczy: wychowywać dziecko w bliskości? W rozmowie z ekspertką wyjaśniamy wątpliwości i obalamy najpopularniejsze stereotypy związane z tym w ostatnich latach bardzo popularnym podejściem do wychowywania dzieci.

Anna Sierant: Co dla pani znaczy „rodzicielstwo bliskości”, jak to się stało, że zainteresowała się pani tą ideą?

Dominika Czarnecka-Pijarowska: Zaczęło się to już jakiś czas temu, gdy miał przyjść na świat mój 14-letni dziś syn. Już wtedy intuicyjnie czułam, że chciałabym go wychować tak, by czuł, że jego potrzeby są ważne, że biorę pod uwagę jego zdanie. Chciałam być zaangażowaną mamą. Nieco później sięgnęłam więc po książki Agnieszki Stein, przede wszystkim po „Dziecko z bliska”, które do dzisiaj pozostaje jedną z najważniejszych dla idei rodzicielstwa bliskości pozycji.

Zależało mi też, by mieć zaplecze i praktyczne, i teoretyczne. Najpierw – w 2009 roku – skończyłam studia podyplomowe z pedagogiki przedszkolnej z terapią dziecka i, szczerze mówiąc, byłam bardzo zaskoczona, jak bardzo ta proponowana nam wiedza akademicka odbiega od nurtu, który teraz jest preferowany. Być może obecnie jest inaczej, w końcu minęło trochę lat. Czułam również, że potrzebuję dalszego rozwoju akademickiego w tym kierunku i obecnie studiuję psychologię na SWPS, gdzie sprawy mają się inaczej niż na mojej dawnej uczelni – dowiaduję się wielu nowych rzeczy z zakresu, który mnie interesuje.

Od 2016 roku przez kilka kolejnych lat uczestniczyłam w szkoleniach w Bliskim Miejscu dla trenerów prowadzonych przez wspomnianą przeze mnie Agnieszkę Stein, a było ich niemało: dotyczyły wspierania rozwoju dziecka, zrozumienia jego złości czy kwestii seksualności dzieci i młodzieży. W międzyczasie zetknęłam się z pedagogiką Jespera Juula, którą się zachwyciłam i najpierw ukończyłam szkolenie trenerskie w Familylabie, a później również dwustopniowe szkolenie trenerskie w nurcie TSR – terapii skoncentrowanej na rozwiązaniach. Za bardzo ważny element jego podejścia uważam przekonanie o przywódczej roli rodzica w wychowaniu dziecka. Sama przez jakiś czas pracowałam jako nauczycielka w przedszkolu, mam 14-,7- i 5-letnie dzieci, więc na co dzień mogę zobaczyć, jak te idee sprawdzają się w zastosowaniu.

Dominika Czarnecka-Pijarowska /fot. archiwum prywatne

Dominika Czarnecka-Pijarowska /fot. archiwum prywatne

Wspomniała pani o przywództwie – no właśnie, jak to z nim w rodzicielstwie bliskości jest? Pokutuje przekonanie, że według tej idei rodzic powinien być na każde zawołanie dziecka, że to ono wiedzie nad mamą czy tatą prym.

Podejście rodziców typu: dziecko sadzamy na tronie i wokół takiego podziału władzy organizujemy nasze życie, poskutkuje totalnym wyczerpaniem dorosłego i nie sprawdzi się na dłuższą metę. Dziecko powinno być częścią wspólnoty, a nie jej wodzem. W nurcie rodzicielstwa bliskości mocno wysuwa się na przód idea bycia wystarczająco dobrym rodzicem i dbania o własne zasoby. Ja sama pracowałam podczas własnej terapii nad tym, by zrozumieć, że to ja powinnam być dla siebie najważniejsza, wcale nie moje dziecko – w tym znaczeniu, że wychowuję je dla świata, ono kiedyś odejdzie z domu.

To ta sama zasada co w przypadku maski w samolocie – nie bez powodu stewardessy szkolą rodziców-pasażerów, by najpierw założyli maskę sobie, a później dziecku. Warto najpierw zadbać o swoje zasoby, by móc później skutecznie wspierać małego człowieka.

A jak w takim razie postępować, gdy dziecko całą noc (i nie tylko) płacze? Czy ulec i je nosić, czy poczekać „aż się wypłacze”?

Tu przydatna będzie wiedza o procesach, które zachodzą u tak małego dziecka. Długotrwały i nieutulony płacz niemowlaka, lekceważenie jego potrzeb powodują zwiększone wydzielanie kortyzolu – hormonu stresu, mającego destrukcyjny wpływ na mózg i narządy wewnętrzne, zaburzającego homeostazę tego bardzo młodego organizmu. Myślę, że na szczęście większość rodziców zdaje sobie sprawę, iż w przypadku, gdy mamy do czynienia z małym dzieckiem, warto jak najszybciej odpowiadać na jego potrzeby, modyfikując nieco własne plany. Decydując się na dziecko w pewnym sensie godzimy się na to, że czeka nas chwilowe odłożenie, przewartościowanie własnych planów.

A w jaki sposób mama czy tata mają wracać do codziennych małych przyjemności, np. wyjścia do kina (w czasach bez szalejącej wokół pandemii, oczywiście), jeśli dziecko reaguje rozpaczą, gdy tylko jedno z nich chce się gdzieś „ulotnić”?

Znów odpowiem, że najważniejsza jest relacja samej ze sobą, a później z drugim człowiekiem, tam są wszystkie odpowiedzi. Gdy więc mamy w domu 2-3 latka i chcemy wyjść na kawę z koleżanką, a córka czy syn mówi: „Mamo, ja nie chcę, żebyś wychodziła, bo ja najbardziej lubię z tobą zostawać!”, warto się zastanowić: „Czego ja się boję?”. Czy złości dziecka, która się pojawi? Na pewno będzie mu na początku trochę przykro, ale wystarczy kilka wyjść, by doszło do wniosku: „No tak, mama wychodzi, ale zawsze wraca i to jest w porządku”. Dziecko nabiera zaufania do świata, następuje też normalizacja życia dorosłego, otwiera się przestrzeń do relacji dziecka z innymi dorosłymi.

Bo przecież mama wychodząca z domu nie robi dziecku żadnej krzywdy, a wiadomo, że jest w nas potrzeba, by wyjść do ludzi, najłatwiej ładuje się akumulatory z dorosłymi. Po to, by nabrać sił i wrócić do dzieci. Kobieta chcąca mieć chwilę dla siebie nie jest „złą matką, która ma zachciankę”. Nie jesteśmy wielofunkcyjnymi robotami, które nie mogą wyjść z domu na dwie godziny, zostawiając dziecko pod opieką.

Jak reagować, gdy dziecko się złości? Czy “rodzicielstwo bliskości” oznacza, że trzeba dziecku na wszystko pozwalać? Co robić, gdy nie chcemy kupić dziecku na poczcie kolorowanki, a ono wszem i wobec demonstruje swoją na to niezgodę i dostaje wręcz ataku złości?

Tym razem powołam się na Juula, który mówił: „Chcesz powiedzieć tak – powiedz tak, chcesz powiedzieć nie – powiedz nie”. To takie proste, a jednocześnie trudne. Aby się dowiedzieć, czego chcemy, musimy… się najpierw dowiedzieć, czego chcemy. Zastanowić się: czy chcę córce czy synowi kupować tę 58 kolorowankę? Czy to ma dla mnie znaczenie? Taką refleksję bardzo utrudnia bycie w otoczeniu innych, uczucie pozostawania pod ostrzałem.

Nie ulegać i nie kupować tej kolorowanki?

A co by się tak naprawdę stało, gdybyśmy tę kolorowankę jednak kupili? Czy naprawdę byłoby to dla nas taką rysą na honorze? Moim zdaniem konsekwencja jest przereklamowana. To najczęściej kończy się wykształceniem u dziecka oślego uporu. Jeśli jednak na pewno nie chcemy kupować tej kolorowanki, bo syn czy córka ma ich mnóstwo i w ogóle do nich nie zagląda, to gdy odmówimy, dziecko sobie z tym świetnie poradzi.

A że się złości? Dorosłym jest trudno ze złością, więc trudno, by dzieci się w ogóle nie złościły, to jest niemożliwe. Część mózgu, która odpowiada za to, że potrafimy się powstrzymać, pohamować, rozwija się do około 25. roku życia, cały proces kończy się około 40-tki. A my byśmy chcieli od razu.

Jeśli chodzi o tę konsekwencję, to często też stosujemy podwójne standardy – dla siebie i dla dzieci. Wymagamy spokoju od dziecka, a gdy ktoś nam zajedzie drogę, sami nie umiemy się powstrzymać przed złością.

Spytam więc o kolejny stereotyp: czy takie wiecznie noszone na rękach w niemowlęctwie dziecko nie będzie w przyszłości „nieogarniętym”, niesamodzielnym człowiekiem?

Powiem tak: gdy nosi się niemowlaka, nie trzeba później nosić 5-latka. Jeśli dziecko wysyci się tą bliskością, kiedy jej najbardziej potrzebuje, jego potrzeby zostaną zaspokojone, to będzie samodzielnym człowiekiem, który nie ma problemu z oddzieleniem się od dorosłego. Do około 2. roku życia dziecku trudno zrozumieć, że jest osobnym bytem. Trudno też tego od niego wymagać.

A jaka jest według rodzicielstwa bliskości rola mężczyzny w wychowaniu dziecka?

Angażowanie się taty w wychowanie dziecka od samego początku jest z korzyścią dla wszystkich. Mama nie ma poczucia, że wszystko pozostaje na jej barkach, tata nawiązuje relację z córką czy synem, a samo dziecko zyskuje więcej niż jedną figurę przywiązania. Na szczęście tradycyjny podział ról w rodzinie odchodzi do lamusa – wystarczy przejść się w weekend na spacer do parku czy na plac zabaw – będzie tam mnóstwo ojców z dziećmi. Panowie chętnie korzystają z tych swoich nowych praw, widzą, że to jest super, że przez lata ich przodkowie dużo tracili, zrzucając odpowiedzialność za proces wychowawczy wyłącznie na barki kobiety.

Nadal też pokutuje wśród niektórych mam podejście: „Ja to zrobię lepiej”. Wcale nie zawsze tak jest, a nawet jeśli, to nic nie szkodzi, niech tata to zrobi po swojemu, nie musi być doskonale.

Cały czas to jednak głównie kobiety idą na urlopy macierzyńskie, a nie mężczyźni na tacierzyńskie…

Dlatego bardzo popieram model skandynawski – wprowadzenie obowiązku brania przez mężczyzn urlopu tacierzyńskiego, choć w krótkim wymiarze. Takie rozwiązanie stanowiłoby ulgę dla mamy, dałoby jej pewność, że nie musi dźwigać ciężaru wychowywania dziecka sama, że nie jest za nie odpowiedzialna 24 godziny na dobę, gdy taty w ogóle nie ma w pobliżu, bo gdzieś np. wyjechał, pracuje. Takie uczucie wiszącego nad tobą ciągłego alertu, świadomość, że trzeba być cały czas uważną, nawet, gdy dziecko śpi, bo może się przecież obudzić, jest bardzo obciążające, nie pozwala się zrelaksować.

A czy według idei rodzicielstwa bliskości istnieją słowa, zwroty, których lepiej w stosunku do dziecka nie używać?

Przede wszystkim – gdy przestaniemy w głowie używać pewnych sformułowań, w końcu i przestaniemy je wypowiadać. Najpierw warto zrozumieć, że dziecko to osobny człowiek o równej dorosłemu godności. Owszem, ma mniejsze doświadczenie, mniejszą wiedzę, ale równą dorosłym godność.

Ja na przykład zrezygnowałam ze słów: „wymusić”, „wchodzić na głowę”, „rządzić”. Zmieniłam paradygmat, teraz myślę: „Widzę, jak ci trudno, bo tego jeszcze nie potrafisz, ja jestem tu po to, by wspólnie znaleźć rozwiązanie”. Tu nie chodzi o odklepywanie słów, a o zmianę w nas samych. Gdy tak się stanie, żadne „nieodpowiednie” słowa nie będą się na usta cisnąć. Trzeba zmienić sposób myślenia na taki, w którym w relacji z dzieckiem nie ma rozkazów, żądań. Przecież mamy to szczęście, że los czy bóg obdarzył nas krótkim czasem razem. I co z nim zrobimy, jak go wykorzystamy?

Byłoby super, gdyby żyło nam się po prostu przyjemnie. A udana relacja z dzieckiem taką możliwość właśnie daje. Wiadomo jednak, że nie chodzi o to, by być posągiem, mnie też się zdaje powiedzieć: „No z wami to już nie można wytrzymać!”.

A czy możemy oceniać dziecko? Rozumiem, że stare dawne czasy, gdy się słyszało, że „a Ania dostała 5, a ty tylko 4” odchodzą w niepamięć.

Ja na szczęście nie mam za sobą takich doświadczeń, rodzice wychowali mnie w przekonaniu, że jestem „w porządku”, nie słyszałam takich porównań. Ale wiem, że wielu osobom to w dzieciństwie towarzyszyło i wszyscy mówią, że było to dla nich destrukcyjne, czuli się niedocenieni, nic niewarci. A przecież na całość człowieka składa się tak wiele elementów, że trudno, by dwie osoby były do siebie podobne z charakteru, nawet bliźnięta jednojajowe bywają zupełnie różne. Ważna jest wdzięczność, że moje dziecko jest, jakie jest. Stwierdzenie: „OK, może i nie liczysz najlepiej na świecie, ale jest z tobą wesoło na placu zabaw”.

A o co najczęściej pytają rodzice, którzy zwracają się do pani o pomoc?

Najwięcej konsultacji dotyczy kwestii: „Czy to jest normalne? Jakie zachowanie mieści się w granicach normy?” . Z tym podejściem wiąże się też to, że przedstawiciele starszego pokolenia  często mówią mamom: „Za moich czasów się tak dzieci nie wychowywało!”. Naprawdę wiele kobiet słyszy takie słowa od swoich mam, teściowych. I tu warto pamiętać o dwóch sprawach. Po pierwsze – pamięć bywa ułomna, wypieramy z niej wiele rzeczy, a po drugie – wcale nie było tak kolorowo, tylko zupełnie inaczej, bo dawniej matki wracały do pracy szybciej i dzieci pozostawały pod opieką babci albo chodziły z kluczem na szyi i nikt się nimi nie opiekował. Porównywanie obecnych i tamtych czasów mija się z celem. A wracając do pojęcia „normy” – jest ono bardzo szerokie i trudno zero-jedynkowo stwierdzić, że to jest normalne, a tamto już nie. Chodzi o to, jak się z tym czujemy, co nam przeszkadza.

Chciałabym powiedzieć mamom: „Bądźcie dla siebie łagodne. Bez wyśrubowanych oczekiwań wobec własnej osoby”. Pamiętaj, że you’re always good enough – to wspaniałe hasło, które mówi, że wszystko jest z nami w porządku. A gdy czujemy się dobrze same ze sobą, łatwiej zadbać o drugiego człowieka.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź