„Nie warto myśleć o dzieciństwie w kategoriach wyścigu” – mówi Anita Janeczek-Romanowska
Spis treści:
Dzieciństwo to nie minikorporacyjny projekt
Gdy zobaczyłam tytuł pani książki “Jak zapewnić swojemu dziecku najlepszy start”, pomyślałam o: zajęciach dodatkowych, angielskim, basenie, napiętym grafiku i wychowywaniu przyszłego mistrza i olimpijczyka. Czy inni rodzice też mają takie skojarzenia?
Anita Janeczek – Romanowska: Powiem więcej, zależało nam na tych skojarzeniach! Zależało nam na tym, żeby zaprosić do kontaktu tych rodziców, którzy mogą myśleć, że dzieciom trzeba zaplanować jakoś życie, podejść do niego jak do minikorporacyjnego projektu, który trzeba wdrożyć. Tym tytułem, trochę prowokacyjnie, chcieliśmy ich zaprosić do lektury i przekonać, że nie warto myśleć o dzieciństwie w kategoriach wyścigu, ale też, żeby pokazać, że to przekonanie, że my, rodzice, możemy coś dzieciom “zapewnić” jest dość złudne. Czyli tak naprawdę treść książki jest zupełnym przeciwieństwem tytułu.
W takim razie cieszę się, że dałam się nabrać na ten marketingowy chwyt. Zaciekawiło mnie sformułowanie “minikorporacyjny projekt”. Czy to zjawisko powszechne w całej Polsce, gdy mówimy o wychowaniu dzieci, czy raczej bardziej popularne w wielkich miastach?
Wielkie miasta mogą przodować w tym trendzie, bo rodzice mają większy wybór. Jest więcej placówek, które stosują bardzo różnorodne metody.
Ale nawet w tych małych miejscowościach jest taka tendencja, że trzeba pilnować, by dziecko czegoś nie przegapiło, żeby nie odstawało. Są tacy rodzice, którzy w tej korporacyjnej drodze upatrują szans na świetlaną przyszłość swojego dziecka. Zwłaszcza jeśli sami są osobami, które odniosły szeroko rozumiany “sukces zawodowy”.
Wówczas pewne kompetencje wydają im się oczywiste: znajomość języków, odporność psychiczna, którą można różnie definiować. Z drugiej strony, jest też wielu rodziców, którzy wiedzą, że na pewno nie chcą iść taką drogą.
Gdzieś pośrodku tego kontinuum są rodzice, którzy nie chcieliby tej metaforycznej korporacji, ale też nie są pewni, czy wybory, jakie podejmują, są dobre.
Są rodzice, którzy chcieliby mieć w sobie zgodę na tę beztroskę, zabawę kijem w błocie, a jednocześnie boją się, że jak odpuszczą różne rzeczy, to zaległości będą nie do nadrobienia. Bo w rodzinie rówieśnicy ich dziecka mówią już po angielsku, albo jako 4-latki jeżdżą na nartach.
Znów będę pytała o wielkomiejskie trendy: wychowanie w duchu Montessori, leśne przedszkola, edukację w duchu fińskim. Mam wrażenie, że ta zabawa kijem w błocie stała się kluczem marketingowym, który usprawiedliwia bardzo wysokie czesne w placówce.
Znam te przedszkola od środka i wiem, że najczęściej cena czesnego idzie w parze z kwalifikacjami kadry, która jest doskonale wyszkolona. Choć prawdą jest, że pojawiły się takie hasła, które mają przyciągać klientów: komunikacja bez przemocy, przedszkole Montessori, rodzicielstwo bliskości. I zdarza się, że w tych przedszkolach wyglądających na świetne brakuje tego, co najważniejsze, czyli dorosłego nastawionego na relację z dzieckiem.
Bo ten metaforyczny kij i kałuża to nie są narzędzia, które dajesz dziecku i ono bawi się samo cały czas. W dobrej placówce najważniejsi są uważni, zainteresowani rozwojem dziecka dorośli, a zabawki i metody to środki, nie cele.
Jak w takim razie sprawdzić, czy dorosłe osoby pracujące w placówce są nastawione na dziecko?
Najlepszym źródłem informacji o przedszkolu czy innej placówce są inni rodzice. Możemy ich znaleźć na forach, grupach na Facebooku. Zachęcam rodziców, żeby pytać znajomych, albo wręcz stanąć pod placówką, która nas interesuje i sprawdzić, czy ktoś byłby chętny udzielić nam informacji, jakimi osobami są ci nauczyciele. I nie chodzi o cechy osobiste, a o to, czy są to ludzie, którzy lubią spędzać czas z dziećmi, czy są nimi zainteresowani i otwarci.
Warto też obserwować, jak dzieci w tym przedszkolu funkcjonują, gdy widzimy je na spacerach, na placu zabaw. Przyjrzeć się, jak reagują nauczyciele, jak wygląda zabawa, czy jest swobodna, czy sterowana, jeśli sterowana, to, w jaki sposób.
Dobrym źródłem informacji jest rozmowa z kadrą w placówce, gdy jesteśmy na etapie poszukiwań (i zakładamy, że mamy wybór w kwestii placówki, bo nie zawsze tak jest). W czasie takiej rozmowy warto zapytać, jak przedszkole reaguje na indywidualne potrzeby dzieci. Często są przedszkola, które podążają za dzieckiem, są elastyczne. Ale są też takie, które mówią, że my możemy podejść tak, żeby dziecko tych indywidualnych potrzeb nie miało.
Jak to, nie miało?
To nie jest powiedziane tak wprost. Powiedzmy, że dziecko kiepsko je i rodzic mówi o tym pracownikowi przedszkola, a w odpowiedzi słyszy: “U nas wszystkie dzieci jedzą świetnie”. Dla mnie byłaby to lampka kontrolna. Co się dzieje, że te dzieci tak świetnie jedzą? Co się stanie, gdy dziecko jednak świetnie jeść nie będzie?
Warto zapytać, jakie pomysły ma kadra, by zająć się dziećmi, które potrzebują innego rodzaju adaptacji. Czy dzieci mogą nie brać udziału we wszystkich zajęciach, dopóki nie poczują się bezpiecznie z prowadzącym? Czy możliwa jest dłuższa adaptacja z rodzicem? A może spotkanie z pedagogami jeden na jeden?
No i trzeba pamiętać, że na etapie rekrutacji, przedszkola, które starają się o klienta, zawsze powiedzą nam, jakąś wersję, która ma nas skłonić do zapisania dziecka.
Jak się dogadać z nauczycielem?
Mówimy o sytuacji, gdy rodzice mają wybór, placówek jest wiele i to one zabiegają o nas i nasze dzieci. A co jeśli tego wyboru nie ma, w mieście jest jedno przedszkole i tyle?
To jest bardzo ważne pytanie! W dyskusjach wokół uważnego, podążającego za dzieckiem rodzicielstwa czasem umyka nam fakt, że jako rodzice nie mamy wszyscy takich samych możliwości, choćby finansowych czy czasowych, żeby dzieciom towarzyszyć w taki sposób, w jaki byśmy chcieli.
Warto, żeby rodzice wówczas (i zawsze) pamiętali, że to oni stanowią trzon. To relacja z nimi jest tą bezpieczną bazą, portem, do którego dziecko może wracać. Jasne, wszyscy chcielibyśmy takiego ideału, że my dajemy dziecku bezpieczeństwo, a potem otaczają je wyłącznie kompetentni dorośli, którzy się o nie troszczą. Ale jeśli nie mamy takiej sytuacji, to pamiętajmy, że relacja z rodzicem jest najważniejsza. A na nią mamy ogromny wpływ.
I z takim przeświadczeniem szukajmy punktów styku z przedszkolem. Poprośmy o rozmowę z nauczycielem, z dyrekcją, sprawdźmy, jaka jest otwartość na dziecko. Ja mam takie doświadczenie, że w państwowych przedszkolach jest mnóstwo ciepłych nauczycielek, które nie muszą czytać Jespera Juula, żeby być otwarte na dzieci.
Ale może być też trzeci scenariusz, że ani nie mamy wyboru, ani w miejscu, na które jesteśmy zdani, nie jest lekko. To jest moment, w którym rodzice będą potrzebowali włożyć więcej pracy w komunikację z przedszkolem, w którym będą musieli zaznaczyć, na co się nie zgadzają.
Bywa, że ta propozycja przedszkola jest tak odległa od tego, co chcieliby dziecku dać rodzice, że albo rezygnują z przedszkola w ogóle, albo szukają przedszkola trochę dalej czy wsparcia kogoś bliskiego, kto zajmie się dzieckiem. Ale to mówimy o miejscach po prostu złych.
Moje doświadczenia pokazują, że rozmową i komunikacją (a nie dyktaturą) można bardzo dużo zmienić!
Jak zatem rozmawiać z nauczycielami, żeby faktycznie osiągnąć porozumienie?
Często zapominamy o tym, że nauczyciel to człowiek, który potrzebuje empatii i zrozumienia. Nie chodzi o to, że rodzic ma się stać psychologiem nauczyciela, ale żeby już na etapie planowania tej rozmowy, widział w nauczycielu człowieka, który też się spieszy do domu, też ma określone godziny pracy, własne dzieci, które na niego czekają. Więc dobrze jest dostosować się trochę do nauczyciela, choćby w kwestii dnia i godziny spotkania. Ważne jest też to, żeby pamiętać, że nauczyciele mają dużo takiej pracy, mam ochotę powiedzieć – zbędnej: robienie dekoracji, wypełnianie ogromu dokumentacji, organizowania przedstawień. I to są zajęcia tak obciążające, że czasem już brakuje energii na rozmowę z rodzicem. I ta perspektywa pomaga nam łagodniej podejść do rozmowy.
Bo to nie chodzi o to, żeby przyjść z listą pięciu pomysłów na to, jak wspierać moje dziecko, a o to, żeby nawiązać porozumienie z nauczycielem. Podejść do niego z ciekawością, próbą zrozumienia i sprawdzenia, w jakim stopniu pewne rozwiązania są możliwe.
Ja mam takie przekonanie, że rodzic jest ekspertem od swojego dziecka. Ale po drugiej stronie są eksperci od innych dzieci. Wówczas rozmowę z nauczycielem traktujemy jak spotkanie równorzędnych ekspertów, którzy wspólnie znaleźli się w jakiejś sytuacji, są po tej samej stronie. Ja – rodzic, podzielę się wiedzą o dziecku, a od ciebie – nauczyciela przyjmę propozycje, co jest możliwe w obecnych warunkach. To ma wielkie szanse się udać!
Myślę o tej eksperckości rodzica. To przekonanie, w które może być ciężko uwierzyć. Zwłaszcza na początku naszego rodzicielstwa, przy tym natłoku informacji, specjalistów, influencerów, którzy mówią, co jest najlepsze. Ciężko jest zaufać, że to my jesteśmy ekspertami. Jak znaleźć równowagę między instynktem, wiedzą z książek a tym, co jest teraz modne?
Coś, co mamy zawsze jako rodzic, czego nie będzie miał żaden ekspert to doświadczenie w byciu z dzieckiem we wszystkich odcieniach jego życia, wtedy kiedy cudownie i kiedy jest bardzo trudno, kiedy dziecko tryska energią i kiedy ma gorączkę. To są te momenty, w których zbieramy bardzo dużo informacji o dziecku.
I czasem jest tak, że specjalista czy wiedza z książek rzucają inne światło na te informacje. Że kiedy nasze dziecko się zwykle złości wieczorami, to może być tak, że jego poziom pobudzenia został przekroczony w ciągu dnia. I to nam pozwala łączyć fakty.
Pułapką, którą niekiedy obserwuję jest to, że rodzice zatracają się w tej wiedzy. Mają przeczytane mnóstwo książek, szukają wsparcia u ludzi, którzy nie mają kwalifikacji do bycia ekspertem od innych dzieci, bo są po prostu rodzicami. I tu jest ta pułapka, która odpowiada na potrzebę części z nas, by być dobrymi rodzicami. Nie chcemy zawalić tego zadania, jakie nam powierzono. Chcemy dzieciom dać to, co najlepsze, to czego nam zabrakło. I ja często mówię rodzicom, że to oni wiedzą, jak ich dziecko się zachowuje i to oni mają największe doświadczenie.
„Wystarczająco dobry rodzic”
Do tej pory omówiłyśmy takie sytuacje, które zakładają, że rodzice mają podobne poglądy na wychowanie. A co jeśli rodzice mają te poglądy różne? Czy żeby dziecko miało dobry start, konieczne jest, żeby rodzice myśleli tak samo?
Nie muszą myśleć tak samo, ale dobrze byłoby, żeby nie myśleli skrajnie różnie. Bardzo często jeden z rodziców ma trochę więcej wiedzy czy zasobów do wspierania dziecka. I może być dla drugiego rodzica inspiracją, może być wsparciem, tym, kto daje empatię. Jednak często nie widzimy, jak rodzicielstwo drenuje nasze codzienne zasoby. Więc bywa tak, że kiedy jest trudno, to sobie nie pomagamy, tylko się punktujemy. I to są trudne momenty, które mogą oddziaływać na dzieci. Bo z jednej strony, gdy dziecku jest trudno, jesteśmy dla niego empatyczni, a gdy drugi rodzic ma trudno, tej empatii nam brakuje, nie akceptujemy odmowy, odmiennego zdania.
Fajnie, jak my dorośli mamy jasność co do naszej odpowiedzialności i kwestie sporne załatwiamy na zimno i nie przy dzieciach. Omawiamy te różnice, jeśli potrafimy, a jeśli nie potrafimy, zastanawiamy się co z tym zrobić, czy szukamy wsparcia, czy się poddajemy? Czy jeden rodzic bierze wszystko na siebie, co z reguły kończy się potwornym zmęczeniem i dużym żalem do drugiego rodzica?
Jeśli te różnice mają bezpieczny poziom, to dla dziecka jest to szansa zobaczenia naszych różnych twarzy. I to może być wzmacniające, pod warunkiem, że te różnice zostaną nazwane. Np. dla mamy to jest ok, jak jemy przed telewizorem, ale tata tego nie lubi. I to nie znaczy, że któreś z rodziców ma się naginać, tylko że dziecku mówimy: “Wiesz, mi to nie przeszkadza, ale widzę, że dla taty to jest trudne. Zadbajmy też o niego”.
Rodzice często słyszą, że muszą mówić jednym głosem, żeby dzieci czuły się bezpiecznie.
Tymczasem to nie jest jedyny pomysł na poczucie bezpieczeństwa. Bo można te różnice dzieciom nazwać i to też buduje poczucie bezpieczeństwa. Najlepiej byłoby, żeby te różnice omówić i wyjaśnić, gdy dzieci nie ma w pobliżu. Ale nawet jak na się zdarzy pokłócić, to wtedy mówimy dziecku: “Mamy różne zdania, ale próbujemy się dogadać”.
Bywa też tak, że w rodzinach jest tak skrajnie i różnie, że nie ma jak się dogadać. I to są sytuacje, kiedy bez konsultacji czy terapii rodzicielskiej trudno jest pójść dalej. Bywają też rodziny, które właśnie na tym poziomie się rozpadają, bo rodzice chcą dać dzieciom zupełnie inne rzeczy, których nie da się pogodzić. Np. jeden rodzic ma taki pomysł, ze trzeba chować dziecko na twardziela, a inny nie. I mimo starań nie są w stanie się dogadać i historie się bardzo różnie toczą.
Moje doświadczenie raczej pokazuje, że to, co zbliża do siebie, to dawanie empatii. Bo bycie rodzicem jest naprawdę trudnym doświadczeniem. Gdy ktoś czegoś nie umie, to nie jest kwestia tego, że jest kiepskim rodzicem, tylko że jeszcze się tego nie nauczył, jeszcze nie dostrzegł wartości.
Bardzo wiele z nas chce wychować dzieci świadomie i empatycznie, ale partnerowi, partnerce tej empatii nie dajemy. To tu może być pierwszy punkt do zmiany. Nie kupowanie książek, nie – ciąganie na warsztaty, bo to jest kiepski pomysł!
Myślę o początku naszej rozmowy, dobrym starcie pojmowanym jako wszystkie zajęcia świata i kolejki ekspertów. A jeśli nie możemy tego dziecku dać (albo wybieramy co innego), to co możemy mu dać?
Mam ochotę powiedzieć – relację. Ale to jest bardzo pojemne słowo, więc zawężę je do dostępności emocjonalnej. Ale nie takiej, że wszystko rzucam i zapominam o sobie, bo teraz moja uwaga będzie non stop poświęcona dziecku, a o tym, żeby dziecku dawać uwagę wtedy, gdy jej potrzebuje. Żeby skupiać się na nim nie tylko wtedy, gdy ma wielkie, trudne momenty, ale też w codzienności, żeby wysłuchać opowieści, zobaczyć to, co chce nam pokazać. I nie szukać wielkich, skomplikowanych metod, porad, webinarów. Cofnąć się do tego, czego sami potrzebujemy od bliskich osób w trudnych momentach. I często się okazuje, że emocjonalna i fizyczna bliskość to rzeczy, które mamy zawsze. Przytulanie się, jakieś fikołki i przepychanki dają małemu człowiekowi komunikat: “widzę cię, jesteś ważny”.
Warto wiedzieć, że nie musimy tego robić non stop. Prawda jest taka, znamy ją z badań, że dla poczucia bezpieczeństwa dzieci w wieku poniemowlęcym i przedszkolnym, dobrze, żeby ⅓ naszych reakcji była odzwierciedlająca, czyli “widzę cię, odpowiadam”. Oczywiście to nie oznacza, że jak spędzamy z dzieckiem trzy godziny, to przez godzinę jesteśmy fajni, a przez dwie kolejne je lekceważymy. Przytaczam te informacje po to, żeby rodzice nie popadli w poczucie winy, jak potrzebują czasu dla siebie, czytają książkę czy zamykają się w toalecie na 5 minut. I żeby nie czuli przymusu, żeby zawsze być superaktywnymi rodzicami, którzy robią zabawy sensoryczne i nigdy nie powtarzają dwa razy tego samego pomysłu. Bo czasem wystarczy klapnąć na podłodze koło dziecka, posiłować się z poduszkami, zrobić: “pisze pani na maszynie” na plecach i dla dziecka będzie to równie wartościowe.
Fajną praktyką, którą polecam rodzicom dzieci mówiących, czyli trzylatków i starszych, jest zapytanie dziecka przed snem, co mu się najbardziej podobało w danym dniu. Bo często jest tak, że my zerkamy na zegarek i odliczamy minuty do końca dnia, żeby go przejść bez strat w ludziach, a dziecko widzi ten dzień zupełnie inaczej. I gdy słyszymy, że w takim trudnym dniu, naszemu dziecku najbardziej podobało się, jak się chichraliśmy na kanapie, albo jak skakaliśmy po kałużach, to nas to ładuje. Widzimy wtedy, że odpowiadamy na dziecięce potrzeby.
Jest taki konstrukt w psychologii – “wystarczająco dobry rodzic”, który mówi, że rodzic ma się wystarczająco starać i próbować chronić dziecko, przed tym, co trudne. Ale próbować, a nie – chronić bezwzględnie.
Dlatego warto sprawdzić z dzieckiem, co ono myśli o naszym rodzicielstwie. Bo tam często są odpowiedzi, które nas zaskoczą i pomogą pozbyć się poczucia winy.