fot. archiwum prywatne

„Często słyszeliśmy, że zamiast się leczyć, powinniśmy się modlić”. O trudnej drodze do ojcostwa mówi Kamil Malinowski

– Zgadzam się ze słowami mojej żony, która zawsze podkreśla, że nie powinno się „zaglądać ludziom do majtek”. Nigdy nie wiadomo, z jakim problemem dana para się zmaga. To intymne sprawy – mówi Kamil Malinowski, tata Szymona. Rozmawiamy o tym, jakie emocje, nadzieje i obawy pojawiają się w głowie i sercu mężczyzny, który przeszedł trudną drogę do ojcostwa.

Aleksandra Zalewska-Stankiewicz: Pamiętasz ten moment, kiedy poczułeś, że chciałbyś zostać tatą?

Kamil Malinowski: Odkąd pamiętam, zawsze chciałem mieć dzieci. Często z Olą rozmawialiśmy o tym, że marzymy o dużej rodzinie. Jednak nigdy nie wyznaczaliśmy sobie sztywnej daty, kiedy dziecko miałoby pojawić się na świecie. Żona nie chciała przyspieszać tego momentu, a ja szanowałem jej zdanie. Ale punktem zapalnym, który w Oli rozbudził instynkt macierzyński, a we mnie tacierzyński, był moment, kiedy w ciążę zaszła moja siostra. Widziałem szczęście w jej oczach, roztaczała wtedy wokół siebie wyjątkowy blask. Gdy pokazała nam zdjęcie USG swojego synka, coś się we mnie obudziło. Kibicowałem siostrze, szczerze cieszyłem się z jej stanu, jednak powoli pojawiała się we mnie frustracja związana z tym, że mimo naszych starań, Ola nie zachodzi w ciążę. W końcu moja siostra urodziła Franka, a nam dalej się nie udawało. Rozgoryczenie rosło.

Długo próbowaliście zajść w ciążę?

Z Olą znamy się od 13 lat, 3 lata temu zostaliśmy małżeństwem. Zaraz po ślubie zaczęliśmy starać się o dziecko. W tamtym czasie towarzyszyły nam i ekscytacja, i jakiś rodzaj strachu. Związany był z tym, że skoro podczas naszej 13-letniej znajomości niespecjalnie się zabezpieczaliśmy, a ani razu nie podejrzewaliśmy ciąży, to coś może być nie tak. Chociaż nasze ciała nie dawały niepokojących sygnałów. Nigdy nie mieliśmy problemów zdrowotnych, żona regularnie miesiączkowała, ja też byłem w pełni „sprawny”.

Intuicja podpowiadała, że któreś z was może być bezpłodne?

Na początku nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że niepłodność dotyczy właśnie nas. Po pierwszych 4 miesiącach starań czuliśmy, że coś jest nie tak, ale próbowaliśmy dalej. Podejrzewaliśmy, że to może być wynik stresu.

Oboje jesteśmy po studiach seksuologicznych. Żona odnalazła nawet notatki z wykładów na temat owulacji, zaczęliśmy je przeglądać. Czytaliśmy różne artykuły w sieci oraz książki na temat tego, jakie metody mogą przyspieszyć zajście w ciążę. W pewnym momencie masowo zaczęły wyświetlać nam się strony klinik leczenia niepłodności – z cennikiem usług, a nawet diety, modlitwy czy posty o magicznych „wstążkach”, dzięki którym można zajść w ciążę. Im bardziej chcieliśmy mieć dziecko, tym bardziej się nie udawało. Denerwowaliśmy się, że nie idzie to tzw. normalnym trybem, jak u większości zwyczajnych praw.

Słyszeliście zewsząd pytania: „Kiedy dziecko?”?

Irytowały mnie komentarze w stylu: „A może pokazać ci, jak się robi dzieci?”, „Wypożycz mi żonę, a ja załatwię sprawę za ciebie”. Zdaję sobie sprawę, że osoby, które to mówiły, traktowały te wypowiedzi jak żarty, ale dla nas były one bardzo bolesne. Zgadzam się ze słowami mojej żony, która zawsze podkreśla, że nie powinno się „zaglądać ludziom do majtek”. Nigdy nie wiadomo, z jakim problemem dana para się zmaga. To intymne sprawy. W tamtym czasie unikaliśmy imprez rodzinnych i spotkań ze znajomymi. Woleliśmy być sami ze sobą.

Kto zdecydował o tym, że trzeba zacząć się leczyć?

Gdy wgłębiliśmy się w temat, dotarło do nas, że niepłodność jest chorobą cywilizacyjną i dotyczy też młodych osób.

W końcu przyszedł taki moment, że wspólnie doszliśmy do wniosku, że jak nie teraz, to kiedy. Choć chyba ja bardziej namawiałem żonę, że to odpowiedni moment. W końcu oboje postanowiliśmy się przebadać. Oddałem do badania moje nasienie. Okazało się, że jestem płodny. Natomiast badania wykazały, że jeden z jajowodów Oli jest niedrożny oraz że żona ma insulinooporność.

Jakie emocje towarzyszyły ci podczas pierwszej wizyty u lekarza?

Musiałem pokonać wstyd. Poza tym było we mnie sporo niepewności i niepokoju oraz złości, że tam jestem. Samo wejście do kliniki dla mnie, jako faceta, było frustrujące.

Czułem, że nie mam wpływu na to, co się dzieje, że niewiele ode mnie już zależy, a jednak lubię mieć poczucie sprawczości. W klinice spotkaliśmy wiele osób – przyglądałem się im. Patrzyłem na ich gesty, mimikę ich twarzy. Na korytarzach strach i zakłopotanie mieszały się z nadzieją. Było widać, że wszyscy czekają na coś w napięciu, ale jednocześnie panowało poczucie wspólnoty, co dawało siłę. Czuliśmy, że w tym miejscu toczą się starania o nowe życie.

Kamil z rodziną / archiwum prywatne

Co powiedział wam lekarz?

Wybraliśmy klinikę w Warszawie. Podczas badania okazało się, że drugi jajowód Oli też jest niedrożny. Usłyszeliśmy, że jedyną szansą dla nas jest zapłodnienie metodą in vitro. Lekarz zapytał, czy jesteśmy zdecydowani.

Potrzebowaliście dużo czasu na zastanowienie?

Szybko doszliśmy do wniosku, że jest to dla nas jedyna szansa. Wyszliśmy z założenia, że trzeba działać. Ja od razu wszedłem w tryb zadaniowy. Nie było szans, abym się nad sobą rozczulał. Musiałem zająć się żoną.

Jak Ola przyjęła wiadomość, którą usłyszała od lekarza?

W drodze powrotnej do domu – od kliniki dzieliło nas 100 km – żona cały czas płakała. Ja byłem zdecydowany na metodę in vitro. Przekonywałem do tego Olę. Czułem, że to dla nas jedyna droga. Oczywiście, było dużo niepewności, ale diagnoza mnie uspokoiła. Skupiłem się na planie działania.

Kompletnie nie wiedzieliśmy, jak będzie wyglądało leczenie. Żona martwiła się, czy sam proces jest bardzo bolesny. Ale już wtedy byliśmy świadomi tego, że niepłodność to choroba.

Jak wyglądało wdrożenie procedury in vitro?

Sytuacja nabrała przyspieszenia. Poinformowano nas, że spełniamy kryteria, dzięki czemu możemy skorzystać z Programu Refundacji In Vitro dla województwa mazowieckiego. Gdyby nie ta możliwość, prawdopodobnie nie stać byłoby nas, aby skorzystać z metody in vitro. Zarabialiśmy wtedy najniższą krajową.

Dużo kosztowało was leczenie?

Przed leczeniem, planowaliśmy budowę domu. Nie wybudowaliśmy go, wybraliśmy Szymona. Jeśli ktoś nie spełnia kryteriów, wówczas na przeprowadzenie badań i wdrożenie podstawowej procedury trzeba przeznaczyć około 50 tysięcy złotych. Mówimy o jednorazowej procedurze, często potrzebnych jest kilka, a nawet kilkanaście prób. U nas konieczne były dwie punkcje. Udało się za drugim transferem.

Wasza rodzina i wasi znajomi w tamtym czasie wiedzieli o waszych planach?

Na początku nie dzieliliśmy się tą informacją. Wydało się przez przypadek. Pewnego razu moja żona skomentowała w mediach społecznościowych wywiad z lekarzem. Nie pomyślała o tym, aby ustawić swój komentarz jako prywatny. W ten sposób dowiedziała się moja siostra, która przypadkiem zobaczyła wpis żony.

Dlaczego nie chcieliście mówić o in vitro?

Po pierwsze nie chcieliśmy litości. Po drugie, żyjemy w małej miejscowości. W Glinojecku mieszka niewiele ponad 3 tysiące osób. Nie chcieliśmy ukrywać tego w nieskończoność. Żona musiała brać wolne w pracy, aby jeździć na wizyty do kliniki. Poza tym na zwolnieniu lekarskim figurował kod N97, pojawiły się pytania, co się za nim kryje. Informacja o naszych staraniach o dziecko zaczęła się rozchodzić. Nasze obawy okazały się słuszne.

Z jaką reakcją się spotkaliście?

Potrzebowaliśmy wsparcia od rodziny i przyjaciół, a dostaliśmy je od obcych ludzi. Nawet od najbliższych słyszeliśmy, że powinniśmy się modlić, a nie leczyć.

Że Pan Bóg położył na nas rękę. Gdy okazało się, że Ola jest w ciąży, byliśmy szczęśliwi. Traktowaliśmy tę ciążę jak spełnienie naszych marzeń, jako dar. Wtedy pojawiły się komentarze, że będziemy mieć dziecko z próbówki. Ludzie nie potrafili spojrzeć szerzej, że dla nas in vitro to ostateczność, że wyczerpaliśmy inne możliwości. Że przeszliśmy swój osobisty dramat. Być może niektórzy po prostu nie wiedzieli, jak rozmawiać z nami o tej ciąży. Przestali więc z nami utrzymywać kontakty. Życie zweryfikowało, kto jest naszym przyjacielem. Z większością znajomych zerwaliśmy kontakty i do dziś ich nie utrzymujemy.

W jaki sposób wspierałeś żonę?

To było wyzwanie. Nawet mały problem wywołuje w niej duże emocje. Na początku bardzo źle zniosła informację, że nie może mieć dzieci w naturalny sposób. Przetrwałem ten moment, a potem skupiłem się na działaniu. Dużo rozmawialiśmy, słuchałem, co ma do powiedzenia, analizowałem jej słowa. Gdy ludzie zaczęli się od nas odsuwać, przekonywałem ją, że sami sobie poradzimy. Tłumaczyłem, że to tylko kłoda na naszej życiowej drodze, którą razem obejdziemy. Skupiliśmy się na sobie, aby bodźce zewnętrzne nas nie rozpraszały. Spokój w trakcie leczenia jest bardzo ważny. Oczywiście, czasem się kłóciliśmy, padały niecenzuralne słowa. Ale byliśmy w tym razem.

Jakiego wsparcia wtedy potrzebowałeś?

Miałem wrażenie, że koledzy nie rozumieją moich problemów. Najgorsze było mówienie, że wszystko będzie dobrze. Dla faceta to nie jest pocieszenie.

Uważam, że w takiej sytuacji mężczyzna sam powinien znaleźć w sobie siłę, aby być oparciem i dla siebie, i dla partnerki, i dla całego związku. Nie powinien liczyć na dobre słowo innych ludzi. Każdy przypadek jest inny. My mogliśmy na szczęście skorzystać z mojego nasienia i jajeczek żony, ale bywa różnie. W niektórych sytuacjach konieczne jest skorzystanie z nasienia innego mężczyzny, wtedy ego faceta zostaje zachwiane. Musi zmierzyć się z różnymi emocjami. Gdy tylko przetrawiłem, że nasza droga do ciąży będzie dłuższa niż u innych ludzi, znalazłem w sobie siłę, aby być oparciem dla żony. Miłe było też to, że Ola o mnie nie zapominała. Pytała, o moje odczucia, o to, czego mi potrzeba.

Twoja żona mocno zaangażowała się w działanie invitrowskiej społeczności. Dla ciebie również to było ważne?

Widziałem, że wsparcie płynące od osób zrzeszonych w grupach na Facebooku, dawało mojej żonie ogromną siłę. Uspokoiła się. Świadomość, że inni podejmowali np. 13 prób, pokazywała jej, w którym miejscu my jesteśmy. Z czasem i ona zaczęła udzielać porad innym kobietom. Pytały ją na przykład o to, w jaki sposób zacząć rozmawiać z partnerem na temat zapłodnienia in vitro. Dziewczyny dyskutowały ze sobą również o tym, jak w tej trudnej sytuacji odnajdują się ich mężowie. Jedni reagowali spokojnie, inni panikowali. Pojawiały się pytania: „Dlaczego on nic nie mówi?” „Dlaczego nie płacze razem ze mną?” Kiedy żona mi o tym mówiła, odpowiadałem, że dla faceta jest to bardzo trudne przeżycie, ale musi być silny dla partnerki.

Nie płakałeś?

Na pewno nie przy żonie. Co nie znaczy, że nie było we mnie emocji. Ale nie wyobrażam sobie, że mężczyzna płacze razem ze swoją kobietą. Wtedy to byłoby nie do przejścia. Stresujących momentów jest wiele – badania, testy ciążowe, monitoring. Trzeba zachować zimną krew, gdy kolejna Beta jest negatywna. Ja starałem się odwrócić negatywne myśli Oli. Na przykład, gdy ona denerwowała się przed wizytą u lekarza, mówiłem, żeby przestała się martwić i proponowałem wspólne oglądanie serialu na Netflixie. Sam rozładowywałem swoje emocje, zajmując się działką. Do końca buzowały we mnie emocje.

W końcu Szymek pojawił się na świecie. Jakie to były emocje?

Syn urodził się 19 sierpnia 2021 roku. Byliśmy przygotowani na cesarskie cięcie. Żona przebywała w szpitalu, rano miała odbyć się cesarka. O 4 rano zadzwonił telefon. Dziś wiem, że żona powiedziała: „Mamy Szymka”, a ja usłyszałem: „Zadzwoń do Przemka”. Odłożyłem telefon do szwagra na rano i poszedłem spać. Gdy się obudziłem, czekał na mnie sms ze zdjęciem syna. Okazało się, że poród został przyspieszony, ponieważ żona o 1 w nocy dostała skurczy. Kiedy po raz pierwszy wziąłem Szymona na ręce, byłem szczęśliwy. Poczułem, że warto było pokonać trudności.

Jakim jesteś tatą?

Staram się być dobrym tatą. Szymek jest bardzo żywym dzieckiem, dopiero od niedawna możemy pospać w nocy. To nasz mały skarb. Mam wiele obowiązków, ale staram się z nim spędzać dużo czasu. Bawimy się, wygłupiamy.

Będziecie starać się o drugie dziecko?

Jeśli los da nam szansę, to powalczymy o córeczkę – Aurelię. Ale teraz priorytetem jest dla nas budowa domu, żeby stworzyć naszej rodzinie jak najlepsze warunki do życia. Żona ma zamrożonych sześć komórek.

Jak bardzo zmieniła cię droga, przez którą przeszliście?

Jestem bardziej zdecydowany. Nabrałem odwagi, aby zadbać o nasze bezpieczeństwo, zarówno pod względem finansowym, jak i mentalnym. Oboje z żoną nie mamy oporów, aby stanowczo zareagować, gdy ktoś chce nas zranić.

Gdy wyczuwamy, że ktoś ma złe intencje wobec naszej rodziny, mówimy o tym wprost i ucinamy znajomość. Nauczyłem się, że nie wolno tłumić w sobie emocji, bo później następuje ich eskalacja.

Twoja żona założyła na Instagramie konto „Invitrowa mama”, gdzie pojawiają się wpisy o waszej rodzinie. Jaką macie misję?

Zależy nam na tym, aby ludzie zobaczyli, że dzieci z in vitro żyją obok nich. Ludzie niepłodni walczą o ciążę i to jest normalne – chcemy, aby taki przekaz dotarł do naszego społeczeństwa. Czasem ktoś nas pyta o to, czy nie martwimy się, że gdy Szymon podrośnie, inne dzieci będą się z niego wyśmiewać. Obiecaliśmy sobie, że wszystko mu wyjaśnimy. Powiemy, że jest najbardziej wyczekiwanym dzieckiem na świecie. Dlatego mówimy o nim w mediach, ponieważ jesteśmy z niego bardzo dumni.

Co chciałbyś przekazać innym mężczyznom?

Po pierwsze, żeby nie bali się podjąć decyzji o in vitro. I żeby nie bali się o tym rozmawiać. Ja dziś jestem otwarty na każdą rozmowę. Robię to po to, aby uświadomić społeczeństwo. Panowie, choć to nie jest łatwa droga, warto przez nią przejść.

 

Kamil Malinowski – 32- letni mężczyzna z małej miejscowości Glinojeck koło Ciechanowa, w województwie mazowieckim. Tata 15-miesięcznego Szymona, który urodził się dzięki metodzie in vitro. Mąż Aleksandry, która na Instagramie prowadzi profil invitrowamama.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź