Aleksandra Piotrowska: zwalanie na pandemię, że uniemożliwia przeprowadzenie adaptacji do przedszkoli i żłobków, jest totalnym absurdem Aleksandra Piotrowska: zwalanie na pandemię, że uniemożliwia przeprowadzenie adaptacji do przedszkoli i żłobków, jest totalnym absurdem / Aleksandra Piotrowska, psycholog dziecięca

Aleksandra Piotrowska: zwalanie na pandemię, że uniemożliwia przeprowadzenie adaptacji do przedszkoli i żłobków, jest totalnym absurdem

„W związku z pandemią nie organizujemy zajęć adaptacyjnych w przedszkolu przed rozpoczęciem roku szkolnego”, „Rodzice mają zostać przy wejściu” - takie komunikaty przed pierwszymi dniami dziecka w przedszkolu czy żłobku dostają rodzice. - Dla dziecka opuszczenie domu to prawdziwa rewolucja. Jeśli będzie pozbawione procesu adaptacji, znika w nim poczucie bezpieczeństwa - podkreśla psycholożka dziecięca Aleksandra Piotrowska.

Ewelina Kaczmarczyk: W związku z pandemią COVID-19 adaptacja w wielu przedszkolach i żłobkach nie odbywa się wcale albo jest organizowana bez rodziców. Patrząc na decyzje tych placówek wydawać by się mogło, że adaptacja to coś opcjonalnego. Czy tak jest rzeczywiście?

Aleksandra Piotrowska, psycholożka dziecięca: Są tacy, którzy mówią: „Mnie, kiedy byłem dzieckiem, od razu dali do przedszkola na dziesięć godzin. Żadnej adaptacji nie było, przeżyłem i proszę, jak ładnie się rozwinąłem”. Tak samo jak rodzice bijący swoje dzieci, twierdzą, że bicie przecież nie przeszkadza w rozwoju. Oczywiście, że to jest absurd!

Dzisiaj wiemy, że każda zmiana w życiu człowieka, a co dopiero w życiu tak małego dziecka, wymaga adaptacji do zmienionej sytuacji. Najpoważniejsza zmiana i taka, której powinniśmy się najdokładniej przyjrzeć, to moment opuszczenia domu rodzinnego jako jedynego miejsca, w którym się przebywało. Dla większości polskich dzieci to pójście do przedszkola, ale dla części następuje to jeszcze wcześniej, kiedy idą do żłobka. I w jednym, i w drugim przypadku to jest prawdziwa rewolucja. Bo jedyne życie, jakie dziecko wcześniej znało, to takie, gdzie zostaje pod opieką bliskiej osoby dorosłej, do której ma bardzo duże zaufanie i którą kocha.

Było przyzwyczajone, że otaczano je wyjątkową uwagą, że jego potrzeby były śledzone i natychmiast zaspakajane. I nagle doświadcza sytuacji, w której wpada w tryby jakiejś instytucji, gdzie jest jednym z wielu i nie wszystko jest mu podporządkowane, np. przewijanie czy chodzenie do toalety jest na trzy-cztery, chodzenie spać jest na gwizdek. Do tego wszystkiego trzeba się przystosować.

Dziecko musi się oswoić z brakiem obecności najbliższej dorosłej osoby, która się nim do tej pory zajmowała. I tak naprawdę przede wszystkim na to trzeba kłaść nacisk w czasie procesu adaptacji. Zwalanie na pandemię, że uniemożliwia takie postępowanie, jest absurdem.

Jakie emocje pojawiają się w dziecku, które przeżywa tę rewolucję?

Normalną reakcją człowieka jest to, że na nową sytuacją reaguje z jednej strony zaciekawieniem, a z drugiej strony niepokojem. Jeśli tych nowości jest bardzo dużo, np. nowy budynek, nowa szatnia, nowe opiekunki, obecność grupki dzieci, to u dziecka musi wystąpić lęk. U niektórych pojawia się on od razu, od pierwszych chwil po zetknięciu się z nowym otoczeniem. Charakterystyczny model reakcji jest taki, że jeszcze pierwszego, drugiego dnia dominuje ciekawość, a potem, kiedy ona zostanie zaspokojona, to w kolejnych wypierają ją obawy i lęk.

Jak znaleźć złoty środek i zadbać zarówno o zminimalizowanie stresu u dziecka, jak i bezpieczeństwo dzieci i pracowników w czasie pandemii?

Najlepiej, żeby adaptacja była realizowana ze wszystkimi zaostrzeniami higieny, takimi jak sprawdzanie temperatury dzieci i rodziców przed wejściem, noszenie maseczek przez rodziców, dbanie o higienę rąk. Ale oprócz tego powinna ona wyglądać tak, jak było to kiedyś. Najważniejsze jest to, żeby dziecko poznało nowy teren i nowych opiekunów pod osłoną rodzica. Jednak jego obecność powinna być stopniowo redukowana. Może na przykład siedzieć gdzieś z boku i obserwować dziecko, podczas gdy ono stopniowo zaczyna brać udział w zajęciach w grupie – najpierw przez dwie godziny, potem trzy, aż w końcu dochodzimy do pełnego wymiaru godzinowego. Idealnie by było, żeby ten proces adaptacyjny mógł trwać co najmniej dwa tygodnie.

Czy w takim razie adaptacja bez rodziców, która jest teraz proponowana w wielu placówkach, w ogóle ma sens?

Lepsze to niż nic. Bo wtedy  nie będzie już chociaż aż tak dużego lęku, jaki występuje wtedy, gdy dziecko zostanie na osiem czy dziewięć godzin w zupełnie nieznanym sobie miejscu. Nie zna ani pomieszczeń, ani korytarzy, ani ludzi, którzy z nim są. Więc jeśli może chociaż poznać te wszystkie nowe miejsca, to już jest lepiej.

Teraz mamy tak rozwinięta technologię, że być może dobrym pomysłem byłoby też nagranie przez opiekunki w przedszkolu tego, jak wyglądają placówki czy powiedzenie kilku słów do kamery o sobie. Może dzieciom pomogłoby to oswoić się z nowym miejscem i sytuacją.

Nie szłabym tą drogą. Im mniejsze dziecko, tym mniej powinniśmy liczyć na to, że filmik załatwi sprawę. Jeśli mamy obawy przed wprowadzaniem rodziców i dzieci do już działającej placówki, to rekomendowałabym, żeby to zrobić w godzinach popołudniowych, kiedy nie ma już innych dzieci. Żeby można było przyjść do przedszkola i wtedy poznać nauczycielki na żywo, a nie tylko ich obrazki na ekranie tabletu czy telefonu.

Co zyskuje dziecko, które przeszło przez proces adaptacji?

Dziecko rzadziej będzie przeżywać rozpacz wywołaną porzuceniem, która jest naturalną odpowiedzią na występowanie lęku separacyjnego. Gdy dziecko ma rok i idzie do żłobka, to całe jego poczucie bezpieczeństwa jest oparte na możliwości fizycznego kontaktu ze źródłem tego bezpieczeństwa, czyli z opiekunem. A tutaj ono znika. Więc dziecko musi doświadczyć tego, że co prawda przez jakiś czas nie ma opiekuna tuż obok, ale on z całą pewnością wróci po nie każdego dnia.

A jakie długofalowe skutki może mieć brak adaptacji?

W takim dziecku znika lub ulega zachwianiu poczucie bezpieczeństwa. A dziecko, które nie czuje się bezpiecznie, jest dzieckiem, które boi się wychodzić ze swoją aktywnością w świat. I to nie tylko aktywnością społeczną, ale też poznawczą. Bardzo często takie dziecko będzie wykazywało bierną postawę, będzie zahamowane. Może też na lęk reagować agresją. I strasznie trudno jest sobie z tym poradzić. Bo żeby dziecko dobrze się rozwijało, musi być dzieckiem aktywnym.

W tamtym roku głośno było o sytuacjach, kiedy dzieci przed pierwszym dniem w przedszkolu były wyrywane rodzicom z rąk, zabierane im znienacka.

To jest dla dziecka sytuacja traumatyczna. Ta nagłość, połączona z nowością jest bardzo silnym stresorem. Ja oczywiście rozumiem taką regułę, która jeszcze dwa lata temu była nie do pomyślenia, że rodzice mają zakaz wstępu do szatni. A tak przecież jest w przeogromnej większości placówek. Niektórym rodzicom bardzo trudno się z tym pogodzić i to jest naturalne. Ale z drugiej strony wcale nie popieram spędzania kwadransa w szatni z dzieckiem, gdzie ewidentnie widać, że to rodzic jest bardziej zdenerwowany perspektywą rozstania niż dziecko. I widać, że stopniowo indukuje w dziecku niepokój i lęk. Dzieci przejmują stany emocjonalne innych osób, a co dopiero tych bliskich sobie.

Ale niepozwalanie na spokojne uściskanie, pomachanie czy jakiś rytuał pożegnania też jest czymś fatalnym. Przecież pracownicy żłobków czy przedszkoli powinni wręcz zachęcać rodziców do wypracowania rytualnego pożegnania, powtarzalnego każdego dnia. Bo każdy rytuał to uporządkowanie rytmu dnia, zmniejszanie niepewności, uspakajanie dziecka.

Jak rodzic, który znalazł się w takiej sytuacji i została mu odebrana szansa na spokojne pożegnanie się z dzieckiem, powinien zareagować?

Najlepiej spokojnym, ale stanowczym tonem powiedzieć: „To wobec tego przyjdziemy za pięć minut”, wziąć dziecko i poza otwartymi drzwiami placówki przeprowadzić akcję żegnania się z dzieckiem, a potem je dopiero ponownie przyprowadzić.

Niektóre żłobki i przedszkola, które zrezygnowały z adaptacji, radzą rodzicom, żeby „wrzucić dziecko na głęboką wodę”. Ale jak pani słucham, to wydaje mi się, że w tym kontekście, to kiepski pomysł…

To w żadnym kontekście nie jest dobry pomysł. Jeżeli można zaoszczędzić dziecku iluś dni albo tygodni życia z podwyższonym poziomem kortyzolu we krwi, to powinniśmy zrobić wszystko, co tylko możemy. Przecież dzisiaj już wiemy, że przedłużający się stres zmienia aktywność hormonalną człowieka, a obecność hormonów stresu we krwi działa zakłócająco i zaburzająco na rozwój mózgu. To nie są fanaberie! Ja się zawsze zastanawiam, jakim moglibyśmy być wspaniałym gatunkiem, gdyby tak nie lekceważono różnych koszmarnych przeżyć, które się przytrafiają dzieciom i gdybyśmy starali się je chronić przed tymi doświadczeniami.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź