Matka Aptekarka: Mam nadzieję, że doczekam czasów, gdy rodzice będą martwili się o to, czy dziecku nie jest zbyt ciepło, a nie zbyt zimno
Magdalena Bury, Hello Mama: Co się dzieje w aptece, gdy nastaje jesień?
Ana Krysiewicz, Matka Aptekarka: Można to opisać jednym słowem: panika. Zwłaszcza, jeśli apteka jest „dzieciowa”, tzn. jest na osiedlu pełnym rodzin z małymi dziećmi. To właśnie jesienią rodzice przypominają sobie, że wypadałoby dbać o odporność, czyli wtedy, gdy dzieci już zaczynają chorować. Rodzice przychodzą wtedy do apteki, a my tłumaczymy im, że odporności nie da się odbudować w tydzień, zwłaszcza, jeżeli dziecko jest już przeziębione. I to dbanie o odporność znowu przekładane jest na później. I tak co roku.
Pisze pani w książce: to rodzice najczęściej odpowiadają za fakt pojawienia się infekcji w domach. Skąd ten wniosek?
Może on jest mocny, ale chciałabym, by rodzice sobie uświadomili, że każde dziecko rodzi się ze swoją własną wrodzoną odpornością, którą nabywa, będąc w brzuchu mamy. Rodząc się ma już pewną bazę, gotowość na życie wśród wirusów i obcej flory bakteryjnej. Napotykając je, układ immunologiczny uczy się stawiać im czoła i dzięki temu się wzmacnia.
Od nas rodziców zależy, czy nie zepsujemy wrodzonej odporności i zadbamy o odpowiednią dietę, ruch, nieprzegrzewanie czy hartowanie. Wszystko to będzie naturalnie stymulować układ immunologiczny dziecka i pozwoli uniknąć wielu niepotrzebnych infekcji.
Jak psujemy odporność dzieci?
Wielu rodziców ma 25, 26 stopni Celsjusza w mieszkaniu, ponieważ niższe temperatury sprawiają, że jest im zimno. Dorośli mogą jednak się tak czuć, ponieważ np. siedzą przy stole bądź na kanapie. Dzieci w tym samym czasie „orbitują”, biegają po całym domu. Będzie im więc zdecydowanie cieplej niż dorosłym.
Rodzice w okresie jesienno-zimowym dodatkowo nie wietrzą pomieszczeń, ponieważ – jak mówią – „dziecko może się zaziębić!”. A jeżeli żyjemy w tak wysokiej temperaturze, to wirusy, grzyby i inne patogeny pięknie się w niej namnażają i mamy błędne koło.
Rodzice nie dbają też często o dietę swoich dzieci. Do tego dochodzi brak ruchu. Coraz więcej małych dzieci spędza swój czas przed telewizorem, tabletem czy telefonem. WHO natomiast mówi, że dzieci przez cały rok powinny spędzać minimum godzinę dziennie na dworze, niezależnie od warunków atmosferycznych. Nie ma przecież złej pogody, jest tylko złe ubranie.
Czyli wychodzimy też jesienią i zimą?
Tak, dzieci powinny wychodzić na dwór zarówno jak pada deszcz, czy jest śnieg. Dzięki temu naturalnie się hartują. Oczywiście, jak o tym mówię, ludzie mają od razu przed oczami morsowanie, które nie do końca u wszystkich jest zalecane (o przeciwwskazaniach piszę w swojej książce). Gdy już jesteśmy przy hartowaniu, warto zwrócić uwagę, że można przyzwyczajać do niższej bądź zmiennej temperatury maluchy od najmłodszych miesięcy życia. I nie mam tu na myśli jakichś drastycznych ruchów. Hartowanie to także chłodniejszy o 2-3 stopnie prysznic na koniec kąpieli czy moczenie stópek w zimniejszej wodzie. To również będzie mobilizowało układ odpornościowy dziecka do tego, żeby się wzmacniać.
Często zapominamy też, że dziecko na spacerze w wózku ma swój mikroklimat. I wcale nie musimy okrywać malucha trzema warstwami kocyka. Nie martwmy się o to, że ono leży i marznie, podczas gdy my cały czas się ruszamy. Po prostu sprawdzajmy ciepłotę ciała na karku dziecka, nie na rączkach czy nosku.
Co jest gorsze dla zdrowia malucha: przegrzewanie czy zbytnie oziębienie?
Zdecydowanie przegrzewanie. Takie przyzwyczajanie dzieci do ciepła pozostało nam po naszych rodzicach i dziadkach, chociaż trzeba przyznać, że wtedy były inne czasy, nie było takiego dostępu do ogrzewania. Jest coś takiego, że jak w domu jest ciepło to znaczy, że jest dobrze. Mamy takie przeświadczenie, że lepiej, by dziecku było ciepło. „No bo jak to, jeszcze zmarznie, będzie miało zimne rączki i nóżki i co wtedy?” – tak często słyszymy. A takie zimne rączki czy nóżki u małego dziecka to całkowicie normalna rzecz. Mam nadzieję, że doczekam czasów, gdy rodzice będą martwili się o to, czy dziecku nie jest zbyt ciepło, a nie zbyt zimno.
Czy rodzice się oburzają na wniosek, że to oni są często winni infekcjom dzieci?
Z jednej strony tak, z drugiej nie. Nieraz podczas rozmowy, gdy pytam o to, co robią, aby dziecko nie chorowało, odpowiadają, że podają suplementy. A jak pytam o naturalne sposoby, tj. dietę, ile czasu spędza na dworze, jak wygląda dbanie o higienę, w jakiej temperaturze i wilgotności maluchy śpią itd., to okazuje się, że mało który rodzic zwraca na to uwagę. Często zdarza się tak, że w połowie września rodzic przychodzi do apteki, mówiąc, że dziecko od początku roku szkolnego choruje. I prosi o „coś szybkiego na odporność”. Chce po prostu przejść tę drogę na skróty. A to tak nie działa. I wtedy następuje oburzenie.
Co może zrobić rodzic, by dziecko nie było chorowite?
Ważniejsze jest to, czego nie robić. Rodzice nawet kilkumiesięcznych dzieci przychodzą jesienią do apteki i pytają, co mogą podać im na wzmocnienie. I chociaż sugerujemy, że dzieciom do roku na odporność nic nie powinno się podawać, są rodzice, którzy i tak to robią. I takie działania mogą maluchom zaszkodzić, np. szkodząc układowi pokarmowemu.
Co więcej, jeśli idziemy z dzieckiem do lekarza i okazuje się, że ma zapalenie krtani czy oskrzeli, to wiadomo, że trzeba ten steryd podać. Ale jeżeli rodzicowi taki lek zostanie w apteczce i będzie go podawał dziecku na własną rękę w sytuacji, gdy np. będzie miało zwykły katar, może to wpłynąć niekorzystnie na ogólne zdrowie dziecka. I ja rozumiem rodziców – podają preparaty, bo chcą mieć poczucie, że zrobili wszystko, co mogli. Ale prawda jest taka, że w wielu sytuacjach, gdy jest początek infekcji, to właśnie czas jest najlepszym lekarstwem. Czas na odpoczynek, czas na regenerację zrobi lepszą robotę niż niejeden suplement.
Zdrowe dziecko to takie, które choruje średnio od 8 do 12 razy w roku. Jakie powinny być pierwsze kroki rodziców, gdy zauważą u dziecka pierwsze objawy infekcji?
Na pewno nie to, co robi duża grupa rodziców, tj. podają ibuprofen i zawożą do żłobka, przedszkola czy szkoły. Niestety, wielu rodziców widząc rano, że ich dziecko ma katar, kaszel lub gorączkę, podaje lek przeciwzapalny i przeciwgorączkowy, by dziecko „przeżyło” te kilka godzin w placówce.
I ja rozumiem rodziców, bo sama jestem mamą pracującą. Ale niestety w ten sposób robimy krzywdę nie tylko swojemu osłabionemu dziecku, ale i innym dzieciom, które nawzajem się zarażają. Tak zaogniamy infekcje, która w domu najprawdopodobniej skończyła by się w ciągu paru dni.
Czy podczas infekcji dziecko ma leżeć w łóżku?
Jeżeli dobrze się czuje, absolutnie nie musi. Jeśli maluch nie ma gorączki i jest w dobrej formie, to może nawet wychodzić na dwór na spacer. W ten sposób dotleni się, a także wdychając zimniejsze, wilgotne powietrze, oczyści i nawilży górne drogi oddechowe. Najważniejszy jest odpoczynek, regeneracja i unikanie stresu.
Czyli ten stres spowodowany początkiem roku szkolnego wpływa na odporność?
Tak, dzieci chorują na początku roku szkolnego, ponieważ po pierwsze stykają się z obcą florą bakteryjną innych dzieci, a po drugie się stresują. Idą w końcu w obce miejsce, do obcych ludzi, nie ma tam mamy czy taty. Poza tym w żłobku czy przedszkolu zwykle jest głośno, zbyt jasno, za ciepło, a to może dziecku przeszkadzać i sprzyjać powstawaniu infekcji.
Ustalmy to raz na zawsze: katar to nie choroba?
Katar absolutnie nie jest chorobą. Katar jest objawem! Kiedyś się mówiło, że jak katar jest wodnisty to jest wirusówka albo alergia, a jak gęsty i zielono-żółty to znaczy, że to infekcja bakteryjna, czyli już „poważna” choroba. A tak wcale nie jest. To, jak zmienia się wydzielina, to są tylko etapy kataru.
Rodzic wie, czy jego dziecko ma alergię albo jest już po chorobie i pozostał mu lekki katar, który może się utrzymywać jeszcze jakiś czas. Jeśli żadna z tych opcji nie dotyczy pociechy, katar jest najprawdopodobniej oznaką początku infekcji. W takiej sytuacji dziecko powinno zostać w domu i dostać od nas czas na to, aby jego układ odpornościowy sam w ciągu paru dni zwalczył patogen. Jeśli się to nie uda i pojawią się kolejne objawy, należy iść z dzieckiem do lekarza.
Tak postępując unikniemy tego słynnego hasła „dwa dni w przedszkolu, dwa tygodnie w domu”.
To wszystko jest jasne. Ale co robić, jeśli ta infekcja już nas dopadnie?
Na początku warto oczyścić i nawilżyć górne drogi oddechowe, np. poprzez inhalacje solą fizjologiczną lub stosując spray z wodą morską. Dzięki temu jest duża szansa na to, że patogeny nie przyczepią się do błony śluzowej nosa czy gardła, tylko zostaną wypłukane. Taką inhalację róbmy dwa, trzy razy dziennie.
W apteczce powinien znaleźć się też lek przeciwgorączkowy, ibuprofen bądź paracetamol (dla dzieci jest on najczęściej w zawiesinie). Warto też mieć probiotyk, który wpływa na florę bakteryjną jelit i spray do gardła, który będzie działał przeciwzapalnie i przeciwwirusowo.
A suplementy diety? Wiadomo – co za dużo, to nie zdrowo. Ale może są jakieś na rynku, które warto podawać dzieciom?
Istnieją substancje wykazujące działanie immunomodulujące. I takie preparaty mogą wspomóc naszą odporność. Tak jest między innymi z olejem z czarnuszki czy wyciągiem z owoców czarnego bzu. Pamiętajmy jednak, że one nie zrobią za nas całej roboty. Bez podstawowych, naturalnych sposobów, o których wcześniej tutaj rozmawiałyśmy, nie ma szans, by taki jeden czy drugi suplement pomógł. One działają uzupełniająco.
Ana Krysiewicz, farmaceutka z 13-letnim doświadczeniem zawodowym. Ekspertka, która w przystępny sposób przekazuje wiedzę na temat właściwego stosowania i dawkowania leków oraz suplementów u dzieci, kobiet w ciąży i mam karmiących piersią. Przygotowuje popularne zestawienia, rankingi oraz porównania farmaceutyków i kosmetyków dla najmłodszych. Ponadto, uczy jak prawidłowo pielęgnować skórę dzieci oraz pomaga kompletować wyprawkę dla noworodka i przyszłej mamy. Prywatnie jest szczęśliwą mamą Tosi i Miśki.