
Magda Lassota: „Macierzyństwo mnie uziemiło, ale zawsze tego potrzebowałam”
Marta Dragan: „Najgorszy dzień w roku, moje urodziny, tym razem wcale nie był najgorszy, był magiczny i przyniósł rozwiązania, których szukałam” – tak pisałaś w pierwszym dniu 2024 r. Dziś wiemy, że było to nawiązanie do dnia, w którym zaszłaś w ciążę. Wtedy nikt się nie spodziewał, że nosisz pod sercem bliźnięta, bo nie relacjonowałaś w social mediach w czasie rzeczywistym tego etapu swojego życia. Dlaczego?
Magda Lassota: Bardzo źle znosiłam tę ciążę. Przez pierwsze trzy miesiące miałam potworne nudności, kiepsko się czułam, kilka razy wylądowałam na ostrym dyżurze, a później po prostu byłam już ciężka, wielka i wszystko mnie bolało. Nie ogłaszałam ciąży w mediach społecznościowych, bo bałam się o jej przebieg. Chciałam ten czas spędzić w spokoju i dać sobie przestrzeń na oswojenie się z tą zmianą.
O ciąży dowiedziałam się na Alasce w dniu, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam też zorzę polarną. Na pierwszej wizycie była mowa tylko o jednym zarodku. Wieść o bliźniętach przyszła wraz z kolejnym USG, które miałam robione dwa tygodnie później w Valdez. Wówczas lekarz, który później do piątego miesiąca prowadził moją ciążę, wskazał palcem na ekran badania USG i powiedział: „tu jest dziecko numer jeden, a tu dziecko numer dwa”.
Jak zareagowałaś?
Wpadłam w rozpacz, lekarz nie mógł prowadzić badania, a ja nie mogłam się uspokoić. Za tym kryje się też niezwykła historia, bo z medycznego punktu widzenia nie powinnam była zajść w tę ciążę. Zaszłam w nią, będąc na antykoncepcji. Nie planowałam mieć dzieci, bycie ciocią mi w zupełności wystarczało, ale wszystkie okoliczności – a było ich tak dużo – przekonały mnie do tego, że widocznie tak miało być. I początkowe przerażenie przerodziło się w wielką euforię.
Zdałam sobie sprawę, że stało się to, czego potrzebowałam: wreszcie będę musiała zrobić to, na co nie miałam wcześniej odwagi – zapuścić korzenie. O to przecież zawsze chodziło, że mi łatwiej było podróżować niż usiedzieć w miejscu.
Te samotne podróże, przemierzanie Stanów Zjednoczonych przerobionym minivanem, samotne trekkingi po górach, które można było obserwować w mediach społecznościowych, były próbami ucieczki?
Poniekąd tak. Ucieczką przed próbą wzięcia odpowiedzialności za siebie. Zawsze chciałam mieć dom z białym płotkiem i biegającym po podwórku psem, tylko cały czas z różnych powodów mi się to nie udawało. Podróże były na tamten moment moją potrzebą. Na pewno nauczyły mnie tego, na ile mnie stać i ile jestem w stanie sama zrobić, jeśli muszę. Trekkingi po górach w Stanach Zjednoczonych były lekcją samodzielności. Tam nie ma schronisk, więc trzeba mieć ze sobą wszystko. Dowiedziałam się, jak dbać o wodę, jak ją filtrować, gdzie znajdować, jakiego i ile jedzenia potrzebuję. Ta wiedza mnie wzmocniła i dała przekonanie, że dobre przygotowanie neutralizuje strach. To wspaniałe doświadczenie, ale ja w tych wszystkich wyprawach, które odbyłam, nie byłam szczęśliwa. Zmagałam się z problemami psychicznymi, z wahaniami nastroju i stanami depresyjnymi. Za każdym razem, kiedy teraz zdarza mi się za tym tęsknić, muszę powtarzać sobie jak mantrę, że wtedy też nie było dobrze, że zmuszałam się przecież do tej drugiej podróży do Stanów. Nie chciałam być ciągle w drodze i sama. Pragnęłam, żeby coś mnie uziemiło.

Zima na Alasce była jej marzeniem od zawsze / Zdjęcie: Archiwum prywatne
I to się stało. Zimowa Alaska z bliźniakami w brzuchu – jak wymagające to było doświadczenie?
Zima na Alasce była moim marzeniem od zawsze. Kiedy byłam na etapie planowania tam pobytu, pojawiła się wiadomość o ciąży. Mimo to postanowiłam zostać. Spędziłam tam dwa zimowe miesiące. Zamieszkałam w bajkowym domku z bali pośrodku niczego. Musiałam jednak pójść na sporo kompromisów z uwagi na swój stan. Wiedziałam, że muszę zadbać o siebie i zapewnić sobie pomoc w pobliżu. Dom, na który się zdecydowałam, był 20 minut piechotą od drogi, którą ewentualnie ktoś mógł jechać i 40 minut samochodem od miasta, w którym był szpital. Nie czułam wtedy, że to jest coś nieodpowiedzialnego. Miałam jednak taką sytuację, że gdyby nie rodzina łosi, to zostałabym uwięziona w domku bez prądu.
To był dzień, w którym spadło mnóstwo śniegu. Mogłam dojechać tylko do pewnego momentu, dalej droga była nieprzejezdna. Poszłam więc dalej na pieszo, ale na drodze do domku były łosie. Wiedziałam, że nie można się do nich zbliżać, więc zawróciłam do miasta i spędziłam jeszcze jedną noc u mojej znajomej. One tak naprawdę uchroniły mnie przed lawiną śnieżną, która spadła tej nocy w regionie i odcięła na kilka dni drogę do domku.
Brzmi jak akcja z filmu sensacyjnego.
Dla pięknych scenerii nigdy jednak nie ryzykowałam. W jakimś sensie byłam przygotowana. Moich znajomych, których tam miałam, i lekarza nastawiałam na to, gdzie spędzę te zimowe miesiące.
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, zmieniłam operatora sieci komórkowej na takiego, który ma zasięg w tej lokalizacji. Zawsze miałam zapas jedzenia na kilka dni. Wszystkie aktywności planowałam ostrożnie, z głową, przemieszczałam się powoli, żeby się nie nadwyrężać. Kiedy śnieg był twardy, to nie odśnieżałam, bo wiedziałam, że nie mogę dźwigać.
Wybrałam się w kilka dłuższych podróży z dziećmi w brzuchu, ale planowałam je, stawiając na pierwszym miejscu nasze bezpieczeństwo; miałam odpowiednie opony w aucie, nie wyjeżdżałam z domu bez właściwego sprzętu na wypadek utknięcia; miałam gaz, żeby móc sobie coś ugotować, śpiwór, wodę.
Cieszyłam się, że mimo okoliczności, mogłam tę Alaskę poznać. Oczywiście plany miałam bardziej ambitne, bo chciałam jeździć na nartach, a jeździłam głównie autem, ale to był wspaniały czas. Niezwykle śnieżna, przepiękna, wręcz bajkowa zima i rosnące w brzuchu bliźnięta.
Maja i Mikołaj, „Niedźwiadki z Alaski” – jak piszesz na Instagramie – 31 marca kończą roczek. Jaki to był rok dla ciebie? Co wniósł, czym cię zaskoczył, czego nauczył? Czy coś zabrał?
Mówię Niedźwiadki z Alaski, bo tam jest początek ich historii, ale urodziły się już w Polsce. W pierwszych tygodniach powtarzałam, że natura fatalnie to wymyśliła, że dwie małe istoty, które przywiozłam ze szpitala, są w stu procentach zależne ode mnie. Przerażająca i przytłaczająca była dla mnie świadomość, że jak ich nie nakarmię, to oni nie dadzą sobie rady, a ja przecież nie wiedziałam ile, jak często… Absolutnie wszystko było dla mnie zaskoczeniem. Nie byłam przygotowana na taką zmianę. Nie pomogły wcześniej czytane informacje, ani to że wcześniej wielokrotnie opiekowałam się dziećmi mojego rodzeństwa.
Pierwsze cztery miesiące upłynęły pod znakiem zarządzania płaczem. To był czas nieludzkiego zmęczenia i walki z kolkami. Wybór smoczka, butelki, fotelika… Każda najmniejsza rzecz była dla mnie trudna, rozkładała na łopatki i doprowadzała do płaczu.
Miałam wszystkie objawy depresji poporodowej. Mimo iż przygotowywałam się na nią wraz z moim psychiatrą, to i tak mnie zaskoczyła.

Magda Lassota z bliźniętami Mają i Mikołajem / Zdjęcie: Archiwum prywatne
Pamiętam, jak wyrzucałam sobie, że jestem złą matką, bo nie sfinalizowałam zamówienia na termofory z pestek wiśni. Miały być na następny dzień do odbioru w pobliskim sklepie, ale ostatecznie okazało się, że ich nie zamówiłam. Unikanie sytuacji, które mogą generować płacz, zostało mi do dziś. Wolę spędzić dzień mniej aktywnie, niż wylądować gdzieś w drodze czy górach z dwójką płaczących jednocześnie niemowlaków.
Miewasz do siebie o to żal?
Czasami tak, bo wydawało mi się, że będę mamą aktywną, która będzie biwakować z dziećmi, jeździć, zwiedzać, mieć energię, siłę, zapał. Jak byłam w ciąży, to miałam naiwne przekonanie, że na pierwsze urodziny zabiorę moje dzieci na Alaskę, pokażę im to miejsce i odwiedzę wszystkich znajomych. Pierwszy rok zweryfikował jednak wszystko. Obecnie taki wyjazd z bliźniakami to dla mnie samej coś kompletnie nie do zrobienia.
Zdarza mi się tęsknić za tymi pięknymi sceneriami, podróżami, wolnością i odkrywaniem. Jednak od czasu powrotu do Polski bardziej ubolewam nad tym, że Śnieżnik, który codziennie widuję z okna mojego rodzinnego domu w Kotlinie Kłodzkiej, na który chodziłam kilka razy w roku, patrzy na mnie, woła mnie, a ja nie mogę na niego wejść. Do niedawna czułam się z tego powodu „więźniem”, ale w lutym wreszcie udało mi się na niego wybrać.
Poszłam sama, bez dzieci i ktoś może powiedzieć „o super, mogłaś odetchnąć”, po części tak, ale ja nie wierzę w ładowanie baterii.
Tak samo jak irytuje mnie często powtarzane „kłamstwo” – „ten uśmiech wynagrodzi ci cały trud”. Zawsze pytam: jakim cudem, dlaczego ludzie tak mówią i co jest ze mną nie tak. I pewnie też mogłabym mówić tylko o małych rączkach i nóżkach, które są słodkie i niewyobrażalnie rozklejające, bo takie właśnie są, ale każda mama wie, że jest też druga strona medalu.

Zamiast tego piszesz o prawdzie porodu, o tym, że nie lubiłaś karmienia piersią, że być mamą jest najpiękniej, ale bywa też koszmarnie ciężko. To, że nie bawisz się w półprawdy o macierzyństwie, nie lukrujesz rzeczywistości, tylko szczerze mówisz też o tych ciemnych stronach, jest czymś w rodzaju ruchu oporu?
W internecie dzielę się tylko jakimś ułamkiem mojej codzienności, ale nie robię tego dla jakiejś idei. Mój profil zawsze był o szczerości i prawdzie. Mówiłam o samotnych biwakach, które były dla mnie trudne, o szpitalu psychiatrycznym, w którym spędziłam kilka miesięcy, o problemach emocjonalnych. Moi obserwatorzy wiedzą, że nie umiem ukrywać i kłamać. I to się nie zmieniło. Wiem, że ta szczerość to pewnie jakiś rodzaj ekshibicjonizmu i że wiele osób może nie zgadzać się z tym, co robię. Mnie to jednak pomaga i z wiadomości, które dostaję, wynika, że bywa uwalniające też dla innych.
A bywa też szokujące?
Pamiętam, że po wyznaniu o tym, że nie lubiłam karmić piersią, dostałam sporo wiadomości w stylu „jak można tego nie lubić, to przecież takie cudowne”. To pokazało pewną niesprawiedliwość, która odbiera wielu kobietom możliwość powiedzenia o własnych odczuciach. Ja podczas karmienia piersią czułam się fatalnie, miałam ataki paniki, chciałam uciekać gdzie pieprz rośnie, czasami myślałam, że umrę. Ostatecznie karmiłam osiem miesięcy.

„Samodzielne macierzyństwo po 40. stawia przede mną zadanie zatroszczenia się o siebie” / Zdjęcie: Archiwum prywatne
Czego nauczyło cię macierzyństwo?
Jawiło mi się ono jako szczęśliwa bańka, w której są uśmiechy, zabawa, podróże, kupa miłości i bliskości. Myślałam tak z perspektywy osoby, która od dłuższego czasu cierpiała na samotność, chciała się ustatkować i zakładała, że dzieci wypełnią jej świat. Dziś wiem, że zadaniem dzieci nie jest wypełnianie jakiejkolwiek pustki. One muszą się wychowywać, być niezależne, spełniać swoje a nie nasze potrzeby. To była dla mnie ciekawa lekcja.
Macierzyństwo traktuję jak moje trzecie narodziny. Drugie miałam po pobycie w szpitalu psychiatrycznym. Musiałam wtedy wszystko zaplanować na nowo, czyli gdzie będę żyć, co robić, jak pracować. Teraz też jestem na początku jakiejś nowej drogi.
W dodatku samodzielne macierzyństwo po 40. stawia przede mną zadanie zatroszczenia się o siebie. Wiem, że muszę być w dobrej formie, żeby dotrzymać kroku moim dzieciom, żeby robić z nimi te wszystkie rzeczy, które dla nas planuję.
Myślisz, że gen podróżowania się dziedziczy?
Jestem tego bardzo ciekawa. Mam nadzieję, że „ta skorupka za młodu” nie jest prawdą, bo jeszcze w górach razem nie byliśmy, poza dwoma krótkimi spacerami. Jak podróżowałam z nimi w brzuchu przez zimową Alaskę, to szeptałam im, żeby się przyzwyczajali, bo będziemy razem przemierzać świat. Czy tak rzeczywiście będzie? Zobaczymy. Pewnie tak, ale nie na takich zasadach jak do tej pory.
Teraz główkuję nad tym, jak utrzymać moje dzieci. To nie jest już taka wolność, że jak popracuję sobie dwa miesiące w Montanie na ranczu, to będę mieć pieniądze, żeby dojechać na Alaskę.
Kiedy byłam sama, to ta niepewność mnie intrygowała, teraz szukam stabilności i z tego powodu wiem, że raczej nie będę jedną z tych instagramowych mam, które żyją z podróżowania z dziećmi.

Spacer z dziećmi / Zdjęcie: Archiwum prywatne
Fraza „solo traveler” w nazwie twojego profilu nie ulegnie zmianie? Jak dziś siebie definiujesz: podróżniczka, fotografka, autorka czy może na froncie jest mama?
Mam poczucie, że wszystko w życiu robiłam w jakichś turach. Jak przyszła fotografia, to się w nią wkręciłam. Później reportaże, książka, podróżowanie. Cierpię na syndrom oszusta i odkąd pamiętam mam problem, żeby określić, kim jestem.
Kiedy byłam tłumaczem, to głupio było mi się tak przedstawiać, bo zaraz ktoś odkryje, że nie jestem. Kiedy zaczęłam robić zdjęcia i bałam się, że ktoś mi zarzuci cokolwiek, to wolałam mówić, że jestem tłumaczem. Kiedy wydałam książkę, to mówiłam, że robię zdjęcia… Teraz jestem mamą i to się nie zmieni, ale nawet temu przez długi czas nie dawałam wiary. Uważałam, że moim dzieciom będzie dobrze z każdym. Dopiero około ósmego miesiąca, kiedy u nich pojawił się lęk separacyjny, zrozumiałam, że potrzebują mnie. Nie babci, nie dziadka, nie cioci, ale konkretnie mnie – mamy.
Nie chcę być jednak mamą, która swoją tożsamość buduje tylko na macierzyństwie. Okoliczności się zmieniły, ale nie będę „mamą podróżniczką”. Bycie mamą traktuję jako jedną z moich ról, bez wątpienia najpiękniejszą i najbardziej odpowiedzialną.