Wychowanie przez wyśmiewanie. O słowach, które robią krzywdę dzieciom, opowiada Anna Jankowska
Agnieszka Łopatowska: Są słowa, które bardzo ranią dzieci, choć wydaje nam się, że nic nie znaczą. Przyjrzyjmy im się, zaczynając od żartów.
Anna Jankowska: Żarty są bardzo niebezpieczne, bo trudno znaleźć granicę między żartem a przekroczeniem granicy dobrego smaku czy nawet przemocą. Dzieci bardzo często mają z tym problem, zarówno te, które żartują z innych, ale i te, do których żarty są kierowane. Pisałam na swoim blogu Nie Tylko dla Mam o tak zwanych końskich zalotach. To sytuacje, kiedy chłopcy ciągną dziewczynki za włosy, popychają je, szturchają, a kiedy dziewczyna czuje się z tym niekomfortowo, zgłasza komuś dorosłemu, słyszy: „to przecież tylko żarty”. Jej rówieśnicy, nawet będący świadkami takich sytuacji, oceniają, że nie ma poczucia humoru. Kiedy ofiara zaczyna się skarżyć, jest zawstydzona, próbuje być asertywna, czego przecież uczymy nasze dzieci, często zderza się z informacją, że nie zna się na żartach. To z kolei wbija ją w poczucie winy, bo zależy jej, żeby rówieśnicy nie uznali jej za marudną, ponurą i donoszącą. Takie sytuacje częściej zdarzają się dziewczynom, ale również dotyczą chłopców.
Kiedy dziecko nie ma o tym komu opowiedzieć, bo usłyszało już, że każdy coś takiego przeżył i „pośmiejmy się z tego wspólnie”, zostaje z tym samo. Myśli, że nie zna się na żartach, jest przewrażliwione, a jednocześnie czuje się odrzucone. Trzeba o tym rozmawiać jak najczęściej i siebie jako dorosłego uczulić, że kiedy dziecko do nas przychodzi, skarżąc się na końskie zaloty, nie mówić mu: „każdy to przeżył, daj spokój”, nie wyśmiewać i nie wciskać w jeszcze większe poczucie winy, tylko być otwartym i próbować dowiedzieć się, co sprawił ten żart. Jak dziecko się czuje w jego wyniku i co może z tym zrobić w danym momencie.
Najlepiej postawić się w jego sytuacji.
Dokładnie. Bardzo często nie próbujemy tego zrobić, bo łatwiej jest zbagatelizować. Jeśli nie chcemy widzieć bólu dziecka i zmagać się z ciężkimi rozmowami, mamy wytłumaczenie: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. To kolejne przyzwolenie na obrażanie kogoś. Może się wydawać, że tu i teraz sprawa została załatwiona, ale kiedy przyjrzymy się jej w dłuższej perspektywie, ci wszyscy żartownisie, na których działania nikt nie reaguje, wyrosną na tych, którzy uważają, że taki sposób traktowania ludzi jest w porządku. Że nawet jeśli gdzieś po drodze trafiły się dwie osoby, które miały z tym problem, były to te bez poczucia humoru. Oni, nawet nie przez złośliwość i nie to, że są złymi ludźmi, mogą nie zauważać, że robią komuś krzywdę. Żyją w nieświadomości, bo nikt na czas nie zareagował. A osoby, które zostały wyśmiane, dostają komunikat: „musisz się zgodzić na ten rodzaj przemocy”. W pewnym momencie przestaną się skarżyć i zaczną się na nią godzić albo odseparują od środowiska, co też nie jest łatwe do przepracowania. Ostatecznie wyrosną na osoby, które nie będą zauważać przemocy albo będą uległe. Jeśli chodzi o przekraczanie granic, nie ma sytuacji wygranej. Te żarty zawsze są niebezpieczne.
Pracować z dzieckiem nad stawianiem granic, czy załatwić sprawę za nie?
Przede wszystkim musimy się zastanowić, czy sami własnego dziecka nie dołujemy. Z jednej strony oczekujemy, że będzie umieć sobie samo poradzić, a z drugiej czasem nie zauważamy, że uprawiamy wychowanie przez wyśmiewanie. Szydzimy, a kiedy dziecko protestuje, mówimy, że nie rozumie sarkazmu.
Bronimy samych siebie, bo przecież nie chcemy specjalnie sprawiać przykrości dziecku, choć tak to się kończy. Przede wszystkim uczyłabym stawiania się w swojej obronie. Jeśli załatwimy coś za dziecko, będzie to rozwiązanie krótkoterminowe. Jest więcej niż pewne, że zdarzą się kolejne razy, a my przecież nie będziemy ciągle za nim chodzić i chronić go przed słowami innych. Możemy wyjaśnić dziecku, że to, co przeżywa: poniżenie, rozczarowanie kolegami, którym ufa, złość, zawstydzenie i rozdarcie, w którym z jednej strony chce być fajne, a z drugiej się obronić, to uczucia, do których ma prawo.
Powinniśmy nauczyć dzieci, żeby zawsze stawiały siebie na pierwszym miejscu. Jest to trudne w przypadku nastolatków, dla których rówieśnicy są bardzo ważni, ale to nie znaczy, że trzeba rezygnować z rozmów na ten temat. Zachęcać, żeby wyjaśniły konkretnie, co im ten żart robi. Wystarczy, żeby wobec innych używały zdania: „jest mi przykro, że tak mówisz”. Jestem przekonana, że osobie, która żartowała, albo tym, które były tego świadkami, zapali się jakaś lampka, która da znać, że to nie jest w porządku. Kropla drąży skałę. Milczenie będzie znacznie gorsze w skutkach.
Czasami właśnie najgorszy jest ten brak reakcji otoczenia.
Żartowniś nie działa, kiedy nikt nie patrzy, a jego uwagi przechodzą bez echa. On potrzebuje publiczności. Może właśnie nasze dziecko będzie tą osobą z publiki, która odważy się stanąć w czyjejś obronie? Z tej pozycji może być mu łatwiej, bo żart nie będzie dotyczyć go bezpośrednio. Jeśli mówimy o bronieniu się przed złymi słowami, warto uczyć dzieci już od przedszkola, że nie do końca mamy wpływ na to, co mówią oraz robią inni i to nie jest nasza wina. Nie wiemy, co stoi za tym żartownisiem – czy jest bity w domu, dokładnie tak samo wyśmiewany i czy przenosi taki rodzaj komunikacji na zewnątrz. Po prostu często powtarzajmy dziecku, że kiedy ktoś mówi: „jesteś głupi, brzydki, niefajny, nie masz poczucia humoru”, to wszystko dzieje się w głowie tamtej osoby, nie jest o nim. Przedszkolakowi trudno będzie oderwać te komunikaty od siebie, ale im częściej takie informacje będzie dostawał, tym łatwiej mu będzie, kiedy zostanie nastolatkiem.
Jest taka zabawa sprawdzająca, jak dziecko reaguje na zaczepki. Kiedy dzieci bawią się w grupie, zajmują się swoimi sprawami, ktoś krzyczy na przykład: „ty głupku”. Sprawdzamy, ile z nich się obejrzy. Po dobrze przeprowadzonych rozmowach nie powinny tego zrobić, bo będą rozumieć, że te słowa nie odnoszą się do nich. Jeśli nie uważam się za głupka, barana czy adresata jakichkolwiek innych epitetów, nie odwracam się, bo to nie do mnie.
Polecamy
„Perfekcyjne dziecko to dziecko sfrustrowane, pełne obaw i niedoceniające własnej wartości”. Jak kształtujemy dzieci na perfekcjonistów, mówi Joanna Szermuszyn
- Perfekcjoniści często podwyższają sobie poprzeczkę w trakcie zadania i koncentrują się na wyniku, niezależnie, jakie koszty poniosą w trakcie realizacji – liczy się efekt, który i tak ich nie zadowoli. Takim osobom trudniej jest przyjąć konstruktywną krytykę – z której de facto można się wiele nauczyć – mówi psycholożka dziecięca Joanna Szermuszyn.
Wydawnictwo Widnokrąg stworzyło serię „Książki do zadań specjalnych”, dzięki którym można podsuwać dzieciom pomysły na radzenie sobie z problemami. Przykład „Przyjaciół na śmierć i życie” Andrew Norrissa pokazuje, że w radzeniu sobie z prześmiewcami sprawdza się szukanie sojuszników. Jeśli dzieci nie zamkną się w sobie, ale zaczną mówić o swoich problemach, okaże się, że nie tylko one mają tego typu doświadczenia. Prześmiewcy rzadko upatrują sobie jedną ofiarę, wspólnie jest łatwiej wystąpić przeciwko nim.
W „Przyjaciołach na śmierć i życie” świetnie jest pokazane, że kiedy zamykają się wszystkie drzwi i nie ma już komu dorosłemu o tym powiedzieć, zaczyna dziać się największa krzywda. Warto wtedy poszukać sojuszników, innych znajomych, którzy – jak okazuje się, czasami zupełnie przypadkowo – są lepsi do porozmawiania o pewnych sprawach niż stara paczka przyjaciół. Istotnym też jest nauczenie dzieci, żeby nie osadzały całego swojego życia na jednej grupie znajomych. Mamy często poczucie, podkręcone przez amerykańskie filmy, że musimy mieć jedynego przyjaciela na całe życie, najlepiej już od przedszkola i tę przyjaźń pielęgnować za wszelką cenę. Ale filmy nie pokazują, że się zmieniamy i nasze potrzeby też. Grupa, która była fajna w liceum, niekoniecznie będzie odpowiadać temu, czego potrzebujemy dzisiaj. Warto szukać innej osoby, patrzącej na nas z zupełnie innej perspektywy. Szukać ludzi, którzy mają podobną wrażliwość, zainteresowania i dać sobie czas na rozwinięcie kolejnych relacji. A jeśli dodatkowo będę mogła się z nimi podzielić swoimi rozterkami, tym lepiej.
Czasami znalezienie paczki przyjaciół ratuje nas przed kolejnym przykrym zjawiskiem, czyli umniejszaniem. „Taki problem to nie problem”, „jak dorośniesz, to dopiero będziesz mieć problemy” – ciężko jest słuchać takich rzeczy.
To hasła typu „twój ból jest mniejszy niż mój”. Nastolatki, co się później zmieni, najczęściej mają bardzo sprecyzowane poglądy: coś jest białe albo czarne. Nie zawsze potrafią zrozumieć, że są odcienie szarości. Z drugiej strony my, teraz dorośli, nie byliśmy uczeni komunikować się, akceptować i otwierać głów na cudze prośby, w tym również mam na myśli potrzeby naszych dzieci. A trzecia strona jest taka, że są to przestrzenie, których już często dorośli nie pamiętają, więc nie są w stanie się w nich odnaleźć. Warto sobie uświadomić, że to nie muszą być sytuacje życia i śmierci. Nam mogą się wydawać błahe, ale dla dziecka, niezależnie ile ma lat, dany problem może być najważniejszy na świecie w danym momencie. Może jutro już nie będzie, ale dzisiaj zaprząta mu głowę. Najgorszym, co możemy zrobić, jest machniecie ręką i powiedzenie, że to nieważne. A najlepszym – zachęcić nasze dzieci, żeby z nami o nim porozmawiały.
Tylko nie zawsze będą chciały się na to zgodzić.
U nastolatków zachęcanie do rozmowy na siłę przyniesie odwrotny skutek. Mamy wielkie szczęście i należy to docenić, jeśli przychodzą do nas nastoletnie dzieci i mówią, że coś ważnego się wydarzyło. Jeśli robią to same z siebie – rewelacja!
To dowód, że bardzo rzadko, albo wcale, wcześniej słyszały, że ich problem jest nieważny. Książka, o której wspomniałaś, kierowana jest do nastolatków, ale w takim wieku już zbieramy żniwo ich wychowania. Co zasialiśmy, kiedy byli mali, teraz zbieramy. Jak te zbiory wyglądają, każdy może ocenić indywidualnie. To nie jest moment, w którym możemy wkroczyć do ich życia niczym rycerz na białym koniu i oświadczyć, że od teraz je wychowujemy. To tak nie zadziała, bo na tym etapie nie chcą podążać za radami i rodzicielskimi wymądrzaniami.
Myślałam, że minęły czasy straszenia czarną wołgą i Babą Jagą, która porywa dzieci, ale zdarzyło mi się słyszeć, jak matka powiedziała do dziecka, że jak jej nie będzie słuchać, to ja — przypadkowa osoba – je zabiorę. Powiedziałam dziecku, żeby się nie bało, a matce, żeby przestała je straszyć, zwłaszcza mną. To było okropne.
Trochę chciałabym stanąć w obronie takich rodziców, bo pewnie też to kiedyś słyszeli, a z drugiej strony nie chcę, bo trzeba myśleć, co się mówi do innych ludzi. Niezależnie czy zwracasz się do dziecka, czy do dorosłego. Trzeba też wiedzieć, że dzieci przyjmują wszystko bardzo dosłownie. Sarkazmem częstowane bywają kilkulatki, które jeszcze nie są na tyle duże, by go zrozumieć. Dla dorosłych to jest oczywiste, a dla dzieci ich słowa to rzeczywistość jeden do jednego. Przyjmują ją, przejmują się i noszą w sobie. Niektóre zdania idą z nimi do końca życia.
Innym poziomem straszenia jest grożenie, że zabierze się komuś emocje, miłość na przykład. Pamiętam, kiedy byłam już na studiach i pojechałam do babci, która robi przepyszne pierogi, ale odmówiłam dokładki. Babcia mi powiedziała: „jak to nie chcesz dokładki, nie kochasz babci?”. Jako dziecko tego nie zauważałam, choć prawdopodobnie stosowała ten zabieg znacznie dłużej. Chciała, żebym zjadła więcej pierogów, bo okazuje miłość przez jedzenie.
Ale przy okazji zastosowała „drobny szantażyk emocjonalny”.
Jako dorosła oczywiście potrafiłam zareagować i uśmiechnęłam się pod nosem, ale małe dziecko wzięłoby to dosłownie. Wcisnęłoby w siebie kolejnych siedem pierogów, tylko po to, żeby babcia wiedziała, że jest kochana. Rodzice potrafią karać dzieci milczeniem albo odmawianiem przeczytania wieczorem książki – izolacją emocjonalną. Odmawianiem czegoś, co jest podstawą budowania naszej relacji na długie lata, czyli właśnie sianiem tego, co będziemy zbierać. Jeśli pogrywamy separacją emocjonalną, świadomie czy nieświadomie, odbije się to na tym, jak dzieci będą nas traktować na starość. Czy będą do nas choćby dzwonić, czy uznają, że jeśli mama nie była zainteresowana spędzaniem z nimi czasu, to teraz one nie są zainteresowane tym samym. Musimy mieć świadomość co, kiedy, do kogo i na jakim etapie jego rozwoju się mówi.
Polecamy
Czy wiesz, co zrobić, żeby dziecko było szczęśliwe? Zapytałyśmy o to ekspertkę Aleksandrę Piotrowską
- Najcenniejszą walutą, jaką możemy się posługiwać w relacji z dzieckiem, jest nasz czas. To nie ulega wątpliwości. I rodzic, który opowiada takie bzdury, że niezwykle kocha swoje dziecko, tylko jest bardzo zajęty zawodowo, niech sobie taką miłość wsadzi w kieszeń. Ona nie jest tym, czego dziecko potrzebuje — mówi w rozmowie z Hello Mama psycholożka dziecięca Aleksandra Piotrowska.
Radzisz, żeby nauczyć dziecko słuchania swojej intuicji, nastawiania radarów na swoje potrzeby i nauczenia odróżniania chociażby czy czegoś chce, czy nie.
To jest właśnie trudna sprawa, bo nawet jako dorośli sami czasem nie wiemy, czego chcemy. Wracając do hasła: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”, do końca bym się od niego nie odżegnała. Nie życzę tego nikomu, ale jeśli już ta szydera się zdarzy, trzeba wyciągnąć z tego przeżycia wnioski. Powiedzieć dziecku: „nie pozwól, żeby tak cię ludzie traktowali w przyszłości”, „przyjdź do mnie z tym”, „powiedz, jak się wtedy czułaś / czułeś, spróbujemy wykombinować sposób radzenia sobie z tym, który będzie najbardziej odpowiedni dla ciebie – czy trzeba wtedy coś odpowiedzieć, opuścić towarzystwo, czy też dać tak zwanego ‘ignora’”. Podążanie za swoją intuicją musi być podparte samoświadomością. Muszę znać siebie, wiedzieć, jak się zachowuję w sytuacjach stresujących, co oznacza, że kilka już musiałam przeżyć.
Nie odseparujemy dziecka od wszystkiego złego. Mimo że chcielibyśmy, żeby miało lekko, łatwo i przyjemnie w życiu, trudne sytuacje, jeśli już się zdarzą, powinny być po coś. Nie należy załamywać rąk i lamentować, tylko uczyć je, jak znając siebie i wiedząc, co mu się nie podoba, może w danym momencie zareagować. Ale też uczyć stawiania się w pozycji drugiego człowieka, bo wtedy – założę się – żartów i złych słów będzie znacznie mniej. Jeżeli dziecko będzie mogło wyobrazić sobie, co może czuć koleżanka czy kolega, zamilknie, choćby miało świetny żart w głowie.
Po czym poznać, że sami krzywdzimy swoje dzieci?
Nie jest to łatwe, jeśli sami nie widzimy w naszych słowach nic nieodpowiedniego. Ale są sygnały, których nie wolno zignorować. Jeśli dziecko nie ma ochoty z nami rozmawiać, samo do nas nie przychodzi i nie odpowiada, kiedy o coś pytamy. Jeżeli zaczęło się zachowywać ewidentnie inaczej, bo kiedyś z nami rozmawiało, a już nie chce, może oznaczać na przykład, że przekazaliśmy mu zbyt wiele naszych problemów albo powiedzieliśmy coś, co je dotknęło. Najczęściej to jedno zdanie, może nawet jedno słowo, które chodzi za naszym dzieckiem i struło je na kilka tygodni, a my nie potrafiliśmy go wyłapać. Kluczem jest rozmowa, jeśli nie wydobędziemy z nich, o co chodzi, sami się nie dowiemy.
Tu wracam do tego, że taką relację zaczyna się budować na samym początku. Dziecko nie powie nam nic, jeśli nie będzie się czuło bezpiecznie, czyli będzie narażone na nasze trudne emocje, będziemy na nie przelewać nasze złości, frustracje i jeszcze się rozpłaczemy. Ono przez całe swoje życie obserwuje, jak zachowujemy się w różnych sytuacjach i jak reagujemy na to, co mówi. Na pewnym etapie ma już wyciągnięte wnioski. Jeśli za bardzo dramatyzowaliśmy albo załatwialiśmy za nie pewne rzeczy w szkole, postara się do takich sytuacji nie dopuścić, nie mówiąc nam o pewnych sprawach. To błędy, które warto wyłapywać i naprawiać komunikację, eliminując je. Jeśli czujemy, że coś jest nie tak, ale nie umiemy o tym rozmawiać, warto sięgać po książkę, która opowiada o tym, jak dziecko rozwija się fizycznie i psychicznie i doszkolić się z jego rozwoju w danym roku życia. Od razu będzie wiadomo, na co zwrócić uwagę. A jeśli nasze dziecko ewidentnie cierpi i nie chce z nami rozmawiać, trzeba szukać pomocy u psychologa czy innego specjalisty, nie można tego zignorować. Samo nie będzie wiedziało, do kogo się zwrócić. Nie powinniśmy bać się przyznać, że my nie potrafimy mu pomóc, ale wiemy kto może.
Anna Jankowska – pedagożka, nauczycielka, autorka książek dla rodziców i dzieci. Autorka blogów NieTylkoDlaMam.pl i AktywneCzytanie.pl. Mama Karoliny, żona Marka, miłośniczka kawy, komiksów, gotowania i literatury dziecięcej.