Zuzanna Wędołowska Zuzanna Wędołowska / Archiwum prywatne

„Zachęcanie nigdy nie pomaga”. Zuzanna Wędołowska o błędach, jakie popełniają rodzice dzieci z trudnościami w jedzeniu

- Moim marzeniem jest, żeby o żadnym dziecku nie mówić „niejadek”, bo to oznacza, że ono nie chce jeść, że samo podjęło taką decyzję. A to nigdy tak nie wygląda. Dzieci chcą jeść najlepiej jak potrafią, tylko czasami napotykają różne trudności. I my tymi trudnościami musimy się zaopiekować – mówi Zuzanna Wędołowska, psycholożka, dietetyczka i autorka bloga „Szpinak robi bleee”.

Ewelina Kaczmarczyk: Jaka jest twoja pierwsza myśl, kiedy przychodzi do ciebie rodzic i mówi: ”Moje dziecko nie chce jeść”?

Zuzanna Wędołowska: Zastanawiam się, jaka historia za tym stoi. Bo każdy przypadek trudności z jedzeniem u dzieci ma swoje przyczyny. Czasami rodzice przychodzą z realnym problemem, np. wybiórcze jedzenie albo mała objętość zjadanych pokarmów. W dużej mierze wpływ na to mają geny, wrażliwość sensoryczna dziecka. Ale czasami są to raczej problemy z tym, w jaki sposób my postrzegamy to, jak dziecko je.

Czyli zdarza się, że łatka „niejadka” jest niesłusznie przyklejona do dziecka?

Jak najbardziej. Jako rodzice nie dostajemy na wyposażeniu instrukcji, która mówi: dziecko będzie jadło w taki, a nie inny sposób. Wiele rzeczy, które są naturalne dla jego rozwoju, nas zaskakuje. Wydaje nam się, że coś jest nie tak, że dzieje się coś, na co musimy zareagować, a tak naprawdę dziecko idzie zgodnie ze swoim rozwojem. Moim marzeniem w ogóle by było, żeby o żadnym dziecku nie mówić „niejadek”, bo to oznacza, że ono nie chce jeść, że samo podjęło taką decyzję. A to nigdy tak nie wygląda. Zawsze powtarzam, że dzieci chcą jeść najlepiej jak potrafią, tylko czasami napotykają różne trudności. I my tymi trudnościami musimy się zaopiekować.

Co możemy zrobić, żeby nasze dziecko nie miało w przyszłości trudności z jedzeniem?

Przede wszystkim trzeba wyjść od podziału odpowiedzialności, który mówi o tym, że za to, jak wyglądają posiłki oraz co i ile dziecko je, odpowiadamy wspólnie, razem z nim. My, jako rodzice, jesteśmy odpowiedzialni za stworzenie dobrego otoczenia. Takiego, które sprzyja jedzeniu. A dziecko bierze odpowiedzialność za swoje ciało i ilość jedzenia, którą zje oraz to, jakie pokarmy wybierze z talerza, np. mogą to być tylko kartofle z obiadu czy masło z kanapki.

Zuzanna Wędołowska / Archiwum prywatne

Brzmi sensownie, ale wydaje mi się, że gdyby moje dziecko, decydując ile i co wybierze z talerza, jadłoby naprawdę mało, to ciężko byłoby mi go nie namawiać, żeby nie wzięło jeszcze trochę. Nawet w takim wypadku lepiej trzymać się zasady podziału odpowiedzialności?

Absolutnie tak. Pierwszy problem jest taki: skąd w ogóle założenie, że nasze dziecko się myli?

Cennym doświadczeniem, które pomaga zrozumieć, jak bardzo mądre i kompetentne są nasze dzieci, jest karmienie piersią. To jest bardzo ciekawe, jak bardzo precyzyjnie potrafią wymierzyć, ile pokarmu potrzebują. Na piersi nie ma żadnej podziałki, nie wiemy, ile dziecko wypije. Ale musimy mu zaufać. Przecież to dziecko rodzi się z dążeniem do tego, żeby przeżyć. A jedzenie jest jedną z podstawowych potrzeb człowieka. Bez niego nie jesteśmy w stanie żyć.

Założenie, że dzieci rodzą się z jakąś ułomnością w tej kwestii i że bez rodziców przestałyby jeść, oznacza, że nasz gatunek nie przetrwałby zbyt długo.

Myślę, że ważne jest też to, żeby odczarować przekonanie, że niejadek to dziecko, które je za mało. Jeżeli ewidentnie dziecko chudnie albo nie rośnie prawidłowo, to wymaga diagnozy lekarskiej, a nie namawiania go do jedzenia. Samo z siebie, bez przyczyn medycznych, które mu uniemożliwiają pobieranie czy wchłanianie pokarmu, nie będzie jadło zbyt mało.

Czyli zdanie, które pamiętam z dzieciństwa: „Kartofelki możesz zostawić, ale mięsko zjedz”, odpada.

Zdecydowanie. Zachęcanie nigdy nie pomaga.

W ogóle sugerowanie, że dziecko może zjeść więcej czy wręcz rodzaj szantażu emocjonalnego, np. „babci będzie smutno, jeśli nie zjesz”, „przygotowałam dla ciebie pyszny obiad” itd., to komunikaty, które są nie tylko nieskuteczne, ale też szkodliwe. To nie jest sposób na to, żeby dziecko coś polubiło. W momencie, kiedy słyszy, że musi coś zjeść, rodzi się w nim naturalny opór.

Jak to się odbija na nastawieniu dziecka do jedzenia w przyszłości?

Jeżeli mówimy dziecku, że musi zjeść przysłowiowy szpinak, to raczej go nie polubi i w życiu dorosłym prawdopodobnie tak już zostanie. Nie będzie mu się kojarzył z czymś smacznym i fajnym, tylko z koniecznością i obowiązkiem. Z czymś, co musi w jakiś sposób przełknąć. Są badania, które pokazują, że nawet dorosłe osoby źle wspominają pokarmy, do których jedzenia były zmuszane. I są to dla nich naprawdę traumatyczne przeżycia z dzieciństwa. Im więcej damy dziecku przestrzeni, tym większa jest szansa, że polubi dany produkt czy posiłek, i będzie chciało go jeść.

Jakie są jeszcze zakazane zdania, które absolutnie nie powinny padać, gdy dziecko nie chce jeść?

Na pewno wszystkie te, w których sugerujemy, że dziecko powinno zjeść więcej.

Jeżeli dzień w dzień mówimy dziecku: „musisz zjeść jeszcze kawałek, żeby wstać od stołu”, to może zacząć się przejadać, bo poczuje, że faktycznie może „zmieścić” więcej. Wpływamy w ten sposób na zdolność organizmu do samoregulacji, którą każdy ma już od urodzenia.

Myślę, że nie powinno się też używać pytań, które automatycznie dzielą pokarmy jedynie na dobre i niedobre, np. “smakuje ci?”. Lepiej byłoby przenieść nacisk z tego, czego dziecko nie lubi i co jest niedobre na to, jakie to jest. Jeżeli chcemy o coś zapytać podczas posiłku, to możemy na przykład powiedzieć: „a jaki kolor ma ta kukurydza?”, „czy to jest słodkie czy kwaśne?”.

Lepiej unikać też komunikatów, które wiążą się z próbowaniem, na przykład: „spróbuj tylko łyżeczkę”. U niektórych dzieci to przejdzie i faktycznie wezmą tę łyżeczkę, ale większość powie, że to jest niedobre i już więcej tego nie zje.

Jak sprawić, żeby już od samego początku jedzenie kojarzyło się dziecku z przyjemnością, a nie przymusem?

Jeżeli chcemy, żeby dziecko miało dobrą relację z jedzeniem i lubiło posiłki, to powinniśmy dawać mu je przede wszystkim w dobrej atmosferze – siadać do stołu razem, nie zwracać dużej uwagi na to, jak dziecko je, ile zjada, co sobie wybiera z talerza. Krótko mówiąc: zająć się swoim posiłkiem i po prostu dbać o to, żeby było miło i przyjemnie.

Bywa też tak, że nawet czegoś nie spróbowaliśmy, a już mówimy, że tego nie lubimy i nie chcemy tego jeść.

Tak, to prawda. I później, w przyszłości, przenosimy to na swoje dziecko. Jeśli nie lubimy szpinaku czy ryb, to ciężko nam je mu podać, szczególnie w apetyczny sposób. Ważne jest też to, że pokarmu, do którego się uprzedziliśmy, nie zjemy przy dziecku. A ono cały czas na nas patrzy i myśli: dlaczego ja mam jeść kluski, skoro ani mama, ani tata ich nie jedzą?. Okres rozszerzania diety to czas, kiedy rodzic może na nowo zacząć budować swoją relację z jedzeniem i poszerzać własne horyzonty smakowe. Tylko trzeba sobie na to pozwolić.

To chyba też jeden z najważniejszych momentów w budowaniu relacji z jedzeniem dla samego dziecka?

Tak, to pierwszy ważny etap żywienia. Czas na poznawanie pokarmów i budowania pozytywnej relacji z jedzeniem. Dziecko ma wtedy doświadczyć tego, że jedzenie to przyjemność, zabawa, pogłębiać swoją ciekawość nowych smaków.

Jak go dobrze wykorzystać?

Przede wszystkim powinniśmy postawić na różnorodność – smaku, konsystencji, formy podania, żeby dziecko zgromadziło jak największy bagaż różnorodności pokarmów, które można jeść. Im więcej ma naładowane w tym „plecaku” wcześniej, tym większa szansa, że później będzie jadło różnorodnie. Jeśli w okresie rozszerzania diety posiłki są zbyt monotonne, dziecko może bardziej dotkliwie przechodzić okres neofobii, który zaczyna się mniej więcej od 1,5-2 r.ż.

Może wyjaśnijmy. Neofobia to lęk przed jedzeniem?

Tak, ogólnie rzecz biorąc – tak. Tylko jest to okres rozwojowy, który dotyczy większości dzieci. Pojawia się naturalnie w ich rozwoju. Większość z nich do 4-5, a nawet 6 r.ż. je dosyć wybiórczo, i rzeczywiście czuję duży lęk – przed jedzeniem czegoś, co wygląda inaczej niż do tej pory, jest nieznajome, obce.

Nowe pokarmy wzbudzają lęk przed zatruciem. Z tego samego powodu dzieci odmawiają często jedzenia produktów, które się wzajemnie dotykają. Pokarm wydaje się zabrudzony, a więc niejadalny. Niechęć może rozszerzyć się też na akceptowane smaki, jeśli zostaną podane w inny niż do tej pory sposób, np. podamy kanapkę pokrojoną w trójkąty zamiast w kwadraty.

Na szczęście lęk z okresu neofobii można dość łatwo oswajać.

Jakie jeszcze błędy popełniamy w okresie rozszerzania diety? Takie, które mogą mieć później poważne konsekwencje?

Jednym z pierwszych błędów jest też czekanie zbyt długo na umożliwienie dziecku samodzielnego jedzenia. Złą decyzją jest również zbyt późne włączenie go do rodzinnych posiłków.

Zdarza się tak, że dziecko ma rok czy półtora roku, a wciąż większość posiłków rodzice szykują dla niego oddzielnie. To sprawia, że często je samo. Skutek jest taki, że trudno mu się skupić na jedzeniu i nauczyć technicznie jeść, bo przecież zazwyczaj umiejętność jedzenia zdobywa się przez obserwację. Dziecko, które je samo, ma też większy opór przed próbowaniem nowych smaków. Gdy nie widzi, że mama coś je, to lęk przed jedzeniem może być u niego większy. Istotne jest też to, że nie uczy się wspólnego spożywania posiłków, spożywania ich w dobrej atmosferze.

Na swoim blogu piszesz o badaniu, które wskazuje, że aż 80 proc. przypadków zaburzeń karmienia ma behawioralne podłoże, m.in. w stosunku dziecka do posiłków. Rzeczywiście spotkałaś się w swojej pracy z tym, że relacja rodzica z jedzeniem ma tak duży wpływ na to, jak podchodzi do niego dziecko?

To bardzo częste. Nasza relacja z jedzeniem jest podstawą do budowania dziecięcej relacji z jedzeniem. A nasz stosunek do jedzenia może się w różny sposób przekładać na trudności u dziecka. Dzieci kopiują nasze podejście do jedzenia, bo to jest jedyne podejście, jakie znają, a my jesteśmy ich największymi wzorami w tej kwestii.

Jeśli rodzic notorycznie się odchudza i mówi o tym, jak bardzo jedzenie jest szkodliwe, powoduje tycie i że musi jeść tylko owoce i warzywa, bo inaczej czuje się gruby, to są to rzeczy, które przenikają do świadomości dziecka i budują jego relację z jedzeniem.

A często pewnie rodzice nawet nie zdają sobie z tego sprawy, że to co rzucają mimochodem, ma tak duży wpływ na ich dziecko.

To prawda. Często nam się wydaje, że to nie jest istotne. Ale niejednokrotnie też myślimy, że robimy dobrze. Z rozmów z czytelnikami mojego bloga wynika, że zazwyczaj rodzic by chciał, żeby dziecko żywiło się lepiej niż on. Bo większość z nas ma coś sobie do zarzucenia w tej kwestii.

Naprawiamy swoje błędy?

Tak. Na przykład mamy misję, że jeśli nam polubienie warzyw zajęło dużo czasu, to zrobimy wszystko, żeby dziecko lubiło je już od samego początku. Jeżeli kochamy słodycze i ciężko nam zachować umiar w ich jedzeniu, to nauczymy je, żeby nie lubiło słodkości albo żeby je mocno ograniczało.

Tymczasem często rzeczy, które robimy, żeby dziecko żywiło się lepiej niż my sami, są równocześnie tym, co wpędza je w większe trudności z jedzeniem. Bo jeżeli boimy się słodyczy, to zaczniemy ich zakazywać. Jeśli zaczniemy ich zabraniać, to najprawdopodobniej dziecko pokocha je jeszcze większą miłością. Jeżeli zależy nam na warzywach, mówimy, że są ważne, zdrowe i należy je jeść, dziecko zaczyna być podejrzliwe. Zatruwamy trochę to, że warzywa mogą być smaczne, bo stają się obowiązkowym elementem posiłku. A jeśli mamy nadwagę i jest nam źle z tym, że jemy zbyt dużo, to boimy, że nasze dziecko pójdzie w nasze ślady.

W ogóle większość naszych zachowań przy jedzeniu i wokół jedzenia wynika z lęku. Boimy się, że dieta nie jest zrównoważona, że brakuje w niej jakichś składników, że dziecko nie je warzyw albo je za mało – bo na przykład jest malutkie, drobniutkie, a po prostu takie się urodziło, bo jego rodzice też są tacy.

A zdarza się, że łatka „niejadka” to samospełniająca się przepowiednia?

Myślę, że tak. Bo jeżeli mamy w głowie myśl, że nasze dziecko jest niejadkiem, to robimy wszystko, żeby jadło. Na przykład przygotowujemy dla niego oddzielny posiłek, bo zakładamy, że to jedyna rzecz, jaką jest w stanie zjeść – tylko naleśniki albo tylko bułkę. Albo mówimy: „Ty tego nie polubisz. To nie jest dla ciebie”. Przychodzimy na przyjęcie i pytamy, czy jest jakieś inne pieczywo, bo nasze dziecko tego nie zje, nie dając mu przestrzeni na podjęcie samodzielnej decyzji.

Takie zachowania sprawiają, że zamykamy dziecko w „jego” smakach i wtedy trudniej mu wyjść z trudności z jedzeniem. Zawsze powtarzam, że dzieci chcą jeść tak samo jak rodzice i to samo co oni, tylko często nie są w stanie. A kiedy dajemy przekaz: „nie, ty jesteś niejadkiem, ty nie możesz, nie potrafisz”, to dziecku jest znacznie trudniej otworzyć się na nowe rzeczy, bo nie czuje wsparcia ze strony rodziców. Myśli sobie: „okej, jestem niejadkiem, więc nie muszę niczego próbować, mogę jeść codziennie bułkę i to nie jest nic złego”. A ono naprawdę chciałoby wyjść z tych trudności!

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź