Z nastolatkiem trzeba być – mówi Artur Lutarewicz. Zobacz wywiad z psychologiem
Zuzanna Ziomecka: Co właściwie się psuje, gdy dotychczas zgodna rodzina nagle napotyka na traumatyczne trudności w relacjach z nastolatkiem?
Artur Lutarewicz: Gdy dziecko jest małe, jesteśmy lepiej wyposażeni – naprawdę łatwiej się nauczyć, jak dziecko karmić i przewijać, niż jak z nim rozmawiać, gdy podrośnie. Wtedy jest łatwiej, ale mamy też więcej źródeł informacji, grup wsparcia i dostępnych ekspertów. Gdy zaczyna się trudniejszy czas, bo dziecko dorasta, nagle czujemy, że narzędzia, którymi do tej pory się posługiwaliśmy, zostają nam wytrącone z rąk. Nie działają, a nowych nie mamy. Największy kłopot polega na tym, że nikt rodziców do tego nie przygotowuje. Nikt nie uczy, jak zbudować z nastolatkiem sensowną relację. Możemy bazować wyłącznie na własnych doświadczeniach, które czasem ciężko sobie przypomnieć. Nie mam gotowej recepty – budowanie tych relacji musi być eksperymentem na żywych organizmach. Często więc rodzicom włączają się odruchy siłowe: „Ja mu teraz pokażę, kto tu rządzi”. A więc właśnie w momencie, gdy dziecku zależy, by budować swoją własną przestrzeń, my próbujemy mu ją ograniczać. A stąd już tylko krok do buntu.
ZZ: Jesteśmy rozżaleni, bo ani my nie rozumiemy ich, ani oni nas?
AL: To niezrozumienie polega w dużej mierze na tym, że nie przyjmujemy perspektywy młodego człowieka. Trzeba postarać się dostrzec to, że rozmawiamy z „małolatem”, dla którego perspektywa dorosłego człowieka jest innym światem. Różni nas już samo spojrzenie na czas, planowanie. Młody człowiek w wieku kilkunastu lat myśli perspektywą maksymalnie dwóch, trzech tygodni do przodu. Dalej po prostu nie sięga. Tymczasem my, dorośli, widzimy cały łańcuszek przyczynowo-skutkowy aż do śmierci! A dla tych młodych ludzi, gdy ktoś ma 30 lat, to już jest starym zgredem, ludzie przecież tyle nie żyją, prawda?
ZZ: Można się cofnąć w świadomości? Trudno jest, gdy już się widzi więcej i dalej, nagle skrócić spojrzenie…
AL: Polecam dorosłym zrobienie takiej zabawy towarzyskiej: przypomnieć sobie, co ja robiłem, gdy miałem 11 lat, łącznie z najdurniejszymi rzeczami, jakie wyprawiałem. To bywa śmieszne, ale czasem od takich wspomnień można dostać gęsiej skórki. Fenomen rozwojowy tego okresu dojrzewania polega na tym, że dzieci eksperymentują i ryzykują w różnych obszarach, eksplorują i przekraczają granice w ramach zdobywania przestrzeni i nauki. Żeby ten proces badawczy się udał i dzieci miały szanse poznać granice i konsekwencje ich przekroczenia, muszą mieć siłą rzeczy wyłączony hamulec. Nie boją się, bo nie wiedzą, a wyobraźnia nie podsuwa im ostrzeżeń. W ogóle nie przychodzi im do głowy, że coś złego może się zdarzyć. One to po prostu robią.
ZZ: Tymczasem wyobraźnia dorosłego człowieka jest w stosunku do bezpieczeństwa dzieci szczególnie nadpobudliwa.
AL: Potrafimy sobie wyobrazić konsekwencje, ponieważ widzieliśmy wcześniej takie sytuacje. I dzieci też muszą się tego nauczyć, to doświadczenie nabyć. Inaczej się nie da.
ZZ: Mówi pan, że eksperymenty są niezbędne do rozwoju, do usamodzielniania się. Ale jest też, całkiem naturalna, reakcja rodziców, którzy próbują jednak za wszelką cenę uchronić dziecko przed niebezpiecznymi skutkami tych eksperymentów. I jak tu się spotkać?
AL: To jest kwestia oddalania się od rodzica. Dziecko oddala się coraz bardziej, zaczyna pełzać, chodzić, wtykać ręce w różne miejsca. Im większe dziecko, tym więcej ma przestrzeni do dyspozycji, i to jest najbardziej naturalne, że coraz więcej rzeczy chce robić same. Gdy jest niebezpieczeństwo, małe dziecko możemy po prostu wziąć pod pachę i uratować. Nastolatki podobnie eksplorują świat, tyle że w obszarze społecznym. Przejeżdżają same przez całe miasto do szkoły, chodzą na jakieś swoje spotkania. Zaakceptowanie tego jest dla rodziców trudne, bo są już za duże na ratowanie, za trudne do pilnowania. Ale ktoś kiedyś powiedział, że miłość do dziecka to jedyny rodzaj miłości, w którym się kogoś kocha po to, by się rozstać. Wychowując dziecko, właściwie przygotowujemy je do tego, by kiedyś sobie poszło.
ZZ: Słyszałam taką ładną metaforę, że dziecko, które jest nastoletnie, odwraca się do nas plecami, żeby przejść przez most, a jak już przejdzie do dorosłości, to znowu się do nas zwróci.
AL: Jest szansa, że wróci. Tylko trzeba mu pozwolić przez ten most przejść. A zwykle w tym momencie rodzice mają kłopot. Bo nasz wypieszczony i wypielęgnowany synuś odchodzi. Robi się coraz bardziej krnąbrny, ma swój świat, do nas przychodzi właściwie tylko po kasę. Nic nie mówi, zajmuje się swoimi rzeczami. Pojawia się więc pytanie, gdzie powinna być granica naszej ingerencji. Gdy małe dziecko przebiega przez ulicę, to lepiej je złapać, wziąć za chabety, nawet ryzykując, że będzie się posądzonym o stosowanie przemocy, niż pozwolić mu zginąć pod kołami samochodu. Bo uratuje mu się w ten sposób życie. Z nastolatkiem też pojawiają się takie momenty, wtedy konsekwencje powinny być jasne, a reakcja natychmiastowa. Czasem by dostrzec taką sytuację, musimy być bardzo czujni i uważni. Nie kontrolować, co mi się kojarzy z monitoringiem, ale być obok.
ZZ: No tak, ale towarzyszenie wymaga rozmowy. A jeśli dziecko nie chce z nami rozmawiać?
AL: To my musimy rozmawiać z nim. Ale czasem potrzeba czasu, by dziecko chciało się otworzyć. Trzeba mu na to dać czas i przestrzeń. Może zamiast „atakować” rozmową, lepiej zrobić coś razem, nawet milcząc. Pograć w szachy, nawet poobierać ziemniaki. Jest szansa, że wtedy dziecko samo się otworzy i zacznie mówić. Ale jeśli sytuacja jest poważna, a dziecko mówić nie chce, wtedy nie ma innego wyjścia, jak pewne rzeczy mu zakomunikować wprost: przedstawić zasady. Bo myślę, że w relacji z nastolatkiem bardzo ważne jest ustalenie reguł gry, które będą obowiązywały wszystkich w domu. Trzeba razem z partnerem/partnerką mieć wspólne zasady. Stworzyć listę pewnych „nieprzekraczalnych granic”. I zrobić to mądrze. Zawsze pamiętając o tym, że podstawą budowania dobrych relacji jest poczucie bezpieczeństwa. Dziecko musi czuć się w domu bezpiecznie, czuć oparcie w dorosłych.
ZZ: Co mogłoby być przykładem takiej zasady?
AL: Przyjrzyjmy się najczęściej opisywanej: „Masz wrócić do domu do dziesiątej”. Inne przykłady: „Nie przychodzisz pijany do domu”, „Jeśli zamierzasz nie wracać, to mnie o tym informujesz”, „Nie kradnie się niczego, również z domu, jeśli potrzebujesz pieniędzy, to mi o tym powiedz”. Ważne, by w każdym przypadku nad sensownością danej zasady się porządnie zastanowić. Bo czy zasada: „Nie przychodzisz do domu pijany” nie oznacza przypadkiem, że gdy będzie pijany, zamiast wrócić do domu, położy się na ławce w parku? Więc czy nie lepiej by było jednak, gdyby, nawet pijany, wrócił? To warto dobrze przemyśleć. Każda rodzina powinna opracować własną listę takich zasad. Pamiętając, że im jest ich mniej, tym lepiej. U nas w szkole obowiązują na przykład tylko trzy zasady: po pierwsze, mają chodzić do szkoły, bo jak nie chodzą, to nie możemy z nimi pracować, a oni korzystać. Po drugie, obowiązuje zakaz agresji – nie mogą się bić ani wyzywać. Po trzecie, nie mogą być pod wpływem środków zmieniających świadomość. I tyle wystarczy. Im mniej zasad, tym lepiej, bo gdy będzie ich za dużo, dzieciak się pogubi. I ważne jest, by przekraczanie tych zasad przez dziecko wiązało się z ponoszeniem konsekwencji – zawsze. Bez egzekwowania przez rodziców odpowiedzialności za łamanie przyjętych reguł cały system nie ma sensu.
ZZ: To mają być takie zasady funkcjonowania dziecka w rodzinie?
AL: Nie tylko dla dziecka! Zasady mają być jasne, proste i nieprzekraczalne dla wszystkich. Zasady nie powinny dotyczyć tylko dziecka. Mają dotyczyć wszystkich. I wszyscy powinni uczestniczyć w ich formułowaniu, nawet jeśli inne będą dotyczyły dziecka, a inne rodziców. Warto pamiętać, że dzieciak także ma prawo oczekiwać czegoś od rodziców. To działa w obie strony. Nie może być tak, że tata może, a synek nie. Nastolatki są bardzo nastawione na sprawiedliwość społeczną. Zresztą dobrze jest założyć pewną elastyczność tych zasad, budującą stopniowo zaufanie obu stron. Weźmy na przykład tę godzinę powrotu do domu. Jeśli zaczynamy od dziesiątej i faktycznie dzieciak o dziesiątej wraca, zaproponujmy jedenastą. Pozwólmy na kilka imprez do jedenastej i sprawdźmy, czy to działa. Jeśli tak, można pomyśleć o dwunastej. Jasne, że dzieciak od razu chciałby do pierwszej, ale taka gradacja jest lepsza i pokazuje, że jednak opłaca się przestrzegać zasad.
ZZ: A jeśli sobie naprawdę nie radzimy, gdzie szukać pomocy? I kiedy tak naprawdę pomoc z zewnątrz jest konieczna?
AL: Uważam, że jeśli nie dzieje się nic radykalnego, to rodzice powinni pójść do eksperta i pogadać. Bo to najczęściej rodzic ma problem z zachowaniem dziecka, nie nastolatek. I najlepiej byłoby, gdyby najpierw nauczył się sensownie reagować na to, co się dzieje. W mojej szkole mam ciągle do czynienia z dzieciakami, które są przeładowane rozmowami z psychologiem. Bo rodzice od małego ciągają je po psychologach. Te dzieci mają po prostu dość. Dzwonią do mnie ich rodzice i mówią: „Proszę pana, musi pan pomóc mojemu dziecku”. Więc pytam w czym i słyszę: „Nie wiem, ale na pewno ma jakiś kłopot, bo nie chodzi do szkoły”. Więc zastanówmy się – jaki on ma kłopot? Siedzi w domu i nic nie robi. Dziecku to nie przeszkadza, ono właśnie świetnie się bawi. Chodzi na imprezki, do szkoły jak pójdzie, to głównie towarzysko. Żyje sobie od piątku do piątku, prawda? I kto tu ma kłopot, dzieciak? Nie, rodzic. Rodzic potrzebuje wsparcia w relacji z trudnym członkiem rodziny, w trudnym etapie swojego życia. Dlatego moim zdaniem potrzebny jest pełny system pomocy, i dla dzieci, i dla rodziców.