Mikołaj Foks, archiwum prywatne

„Rodzice dzieci w edukacji domowej mają tak naprawdę dowolność w kreowaniu edukacyjnej codzienności swojego dziecka”. O fenomenie mikroszkół mówi Mikołaj Foks, współtwórca Mikroszkoły Włochy

– Jesteśmy na fali krytyki naszego polskiego systemu edukacji, a ja zaryzykuję stwierdzenie – abstrahując od kierunków, jakie podejmowane są w ciągu ostatnich lat – że mamy dobry system edukacji, lepszy niż w wielu krajach, które uważamy za lepiej rozwinięte. Nasz system w całości zależy od ludzi, którzy go tworzą – mówi Mikołaj Foks, jeden z twórców Mikroszkoły Włochy – małej szkoły, która stała się inspiracją dla innych rodziców do stworzenia szkół dla swoich dzieci. Autor kursu on-line o tym, jak założyć szkołę. Na co dzień manager i trener zarządzania projektami. Po godzinach autor warsztatów, audycji radiowych i bloga o świadomym rodzicielstwie.

Ewa Bukowiecka-Janik: System edukacji w Polsce przechodzi przez poważny kryzys i szereg zmian w różnych kierunkach. Wydaje się, że odkąd pandemia zmusiła dzieci do nauki zdalnej, zarówno kryzys, jak i potrzeba zmian osiągnęły apogeum. Wady systemu i jego narzędzi, jego nieskuteczność i archaiczność zostały obnażone. W odpowiedzi na to zjawisko bardzo popularne stały się mikroszkoły jako alternatywa dla systemu. Czym one są?

Mikołaj Foks: To jest bardzo dobre pytanie, bo z doświadczenia wiem, że „mikroszkoła” oznacza dla wielu ludzi bardzo różne rzeczy. Z mojego punktu widzenia, jako założyciela Mikroszkoły Włochy – niepublicznej szkoły podstawowej, jednej z pierwszych w Warszawie i Polsce, to jest po prostu bardzo mała placówka edukacyjna, dla małej liczby uczniów. Jeśli ktoś uczył się w szkole wiejskiej, to z pewnością może to sobie wyobrazić.

Wielkość szkoły ma znaczenie dla jakości edukacji?

Moim zdaniem tak.

Wartości, na jakie my postawiliśmy, zakładając mikroszkołę, to wspólnota i relacje.

W typowej podstawówce klasa składa się z dwudziestu kilku uczniów, a rocznik z kilku klas. Nauczyciel ma niewielkie szanse na zbudowanie relacji z każdym z dzieci, na poznanie ich potrzeb i talentów, na dostrzeżenie tak zwanych przeciętniaków, czyli dzieci, które sobie nieźle radzą w każdej dziedzinie, ale w żadnej się nie wybijają i trzeba im pomoc odnaleźć siebie. W mikroszkole Włochy jest kilka osób w każdym roczniku, dzieci w różnym wieku się ze sobą integrują, to wpływa na to, jak się czują w szkole, czy chcą do niej chodzić.

A to jak wiadomo spory problem dzieci… Czy „objętość” szkoły i jej wspólnotowe założenie to jedyne kryteria, żeby nazwać ją mikro?

Mikroszkołami nazywane są też grupy edukacyjne, które działają w sposób zorganizowany, ale tak naprawdę skupiają dzieci, będące w edukacji domowej. Nasza mikroszkoła jest zarejestrowaną placówką, co oznacza, że z perspektywy formalnej nie różni się niczym od „normalnej” szkoły. Natomiast istnieją takie potrzeby w sercach wielu rodziców, by stworzyć własną mikroszkołę. Gdy spotykają oni na swojej drodze masę przeciwności, np. znalezienie budynku, który spełniałyby wymogi, decydują się na stworzenie grupy dzieci, które uczą się razem i ich dzień pracy wygląda tak samo jak w szkole, ale w istocie są w edukacji domowej i egzaminy zdają w szkołach, do których są zapisane. To jest dobre rozwiązanie, bo z perspektywy uczniów na co dzień różnica jest żadna. Zdarza się też, że takie grupy z czasem stają się zarejestrowanymi placówkami.

Kto uczy dzieci w takich grupach edukacyjnych?

Różnie. Czasem jest to rodzic, który dostrzegł potrzebę założenia takiej grupy i np. wykonuje wolny zawód, czasem jest to nauczyciel, którego rodzice jakoś zatrudniają. Wariantów jest tyle, ile pomysłów i możliwości.

Edukacja domowa w Polsce staje się coraz bardziej popularna i, jak widać, jest „sposobem” na obchodzenie systemu. Jednak nadal budzi kontrowersje – powszechne jest przekonanie, że to skazanie dziecka na izolację, ale i zero granic. Tymczasem idea takich grup i to, co mówisz o organizacji, temu przeczy.

Edukacja domowa nie jest obchodzeniem systemu. To pełnoprawna opcja dająca więcej wolności, ale w pełni w ramach systemu. Rodzice dzieci w edukacji domowej mają tak naprawdę dowolność w kreowaniu edukacyjnej codzienności swojego dziecka.

Czasem te dzieci rzeczywiście uczą się same w domu, czasem uczą się same, ale uczestniczą w licznych zajęciach np. w domach kultury, a czasem codziennie siadają do nauki w towarzystwie zaprzyjaźnionych dzieci, które też są w edukacji domowej. Dość popularne są obecnie grupy unschoolingowe, które w swoim założeniu mają naukę i spędzanie czasu w taki sposób, by jak najmniej przypominało to tradycyjną szkołę: nie ma ławek, ocen, dzwonków, prac domowych, sprawdzianów itd. W tym wachlarzu jest absolutnie wszystko, więc generalizowanie, czy edukacja domowa jest dla każdego, czy jest dobra czy zła, nie ma żadnego sensu.

Wśród mikroszkół rozumianych jako placówki alternatywne dla „systemowych” , rozróżniłbym dwa podtypy ze względu na podejście do edukacji: mikroszkoły takie jak nasza i szkoły demokratyczne, tak zwane wolne szkoły. Te drugie charakteryzują się tym, że duża część decyzji o tym, czego i jak uczą się dzieci, spoczywa na dzieciach. Jest dużo swobody i zajęć, które mało się ze szkołą kojarzą. To bardzo ciekawe podejście, mocno bazujące na budowaniu motywacji wewnętrznej – dziecko może iść na zajęcia, ale nie musi. U nas też dzieci biorą udział w decyzjach i duży nacisk kładziemy na spełnianie ich potrzeb, ale wyraźne są ramy stworzone przez szkolny porządek dnia: mamy konkretne przedmioty realizowane w blokach, przerwy, książki, ławki. Choć te ostatnie często przestawiamy.

W mikroszkole Włochy są dzwonki i oceny?

Dzwonek jest jeden, do drzwi. A oceny są kształtujące, czyli takie, które są informacją zwrotną dla dziecka. Ocen cząstkowych prawie nie ma, staramy się, by było ich jak najmniej

Moim zdaniem nie liczy się ilość ocen, tylko kultura oceniania – bardzo trudno nie zrobić z oceniania wyścigu. Gdy oceny są częścią szkoły, dziecko powinno dokładanie wiedzieć co na ocenę wpływa i że to nie jest ocena dziecka, ale informacja o tym, ile już wie w danej dziedzinie. W innym przypadku zinterpretuje oceny jako konkurs pt. „kto jest lepszy”.

Skoro mamy oceny to zróbmy z oceniania narzędzie do informowania, nad czym należy popracować, a jaka część materiału jest już opanowana.

Moim zdaniem takim wspólnym mianownikiem mikroszkół i wolnych szkół to podmiotowe traktowanie dziecka. Oczywiście nie jest tak, że w typowej, dużej szkole zawsze dzieci traktowane są przedmiotowo – wszystko zależy od nauczycieli, jednak jest to z założenia trudniejsze, gdy ma się kilkudziesięciu uczniów, a nie kilkoro. W moim odczuciu jakość edukacji zależy od relacji i na tym głównie zasadza się alternatywność mikroszkół wobec systemu. Nie oznacza to jednak, że każda szkoła alternatywna będzie lepsza od każdej szkoły systemowej. Dla niektórych dzieci i rodziców najlepszym wyborem jest szkoła publiczna, która jest pod domem.

Nawet biorąc pod uwagę, że w tej „zwykłej” szkole będzie system oceniania, który – jak wiemy – nie jest zbyt sprawiedliwy, miarodajny i motywujący? I nawał prac domowych oraz sprawdzianów, co generuje ogromny stres i lęk u dzieci? To są narzędzia szkoły, od których rodzice coraz chętniej się odwracają i między innymi dlatego zwracają się ku alternatywnym metodom.

Nawet. Można mieć najbardziej skostniały system, ale mieć świetnych nauczycieli, którzy mimo ocen i sprawdzianów, będą dzieci traktować podmiotowo i nawiązywać z nimi świetne relacje. I to będzie bardzo dobra szkoła. A można mieć najbardziej innowacyjną placówkę z programem np. Montessori i nauczycieli, którzy będą dzieci traktować z góry – to nie będzie dobra szkoła. Takie szkoły również obserwuję.

Oczywiście system szkolny i narzędzia edukacyjne wspierają pewne postawy albo je utrudniają.

Skostniały system „pruski” nie wspiera budowania relacji, ale świadomy tej skostniałości nauczyciel może te relacje budować tak czy siak.

Jesteśmy na fali krytyki naszego polskiego systemu edukacji, a ja zaryzykuję stwierdzenie – abstrahując od kierunków, jakie podejmowane są w ciągu ostatnich lat – że mamy dobry system edukacji, lepszy niż w wielu krajach, które uważamy za lepiej rozwinięte. Nasz system w całości zależy od ludzi, którzy go tworzą.

Jak to?

Po pierwsze, w klasach 1-3 w ogóle nie trzeba stawiać ocen cyfrowych. Są oceny opisowe, o tym stanowi prawo oświatowe. Po drugie, dzięki temu edukację można prowadzić w sposób zintegrowany – bez podziału na język polski i matematykę. Nazywa się to nauczaniem zintegrowanym i daje ogromne możliwości, jeśli chodzi o to, co dzieci robią na lekcji, a co za tym idzie – lekcje mogą być ciekawsze. Po trzecie, w kolejnych klasach oceny muszą być tylko dwie – na 1 semestr i koniec roku. Oceny cząstkowe mogą nie istnieć, prawo na to zezwala. Zatem nie musi być sprawdzianów i prac domowych – w ramach systemu, który mamy jest dużo możliwości.

Są w Polsce szkoły, które stosują informację zwrotną zamiast ocen, dzięki czemu nie ma tam wyścigu i rywalizacji wśród dzieci. Prace domowe to mogą być projekty, które dzieci robią w grupach nie z dnia na dzień, a z miesiąca na miesiąc, we własnym tempie. Zamiast sprawdzianów można robić pracę własną na kartach pracy, nie mówiąc dzieciom, że to sprawdzian, i w ten sposób dowiedzieć się, co dziecko potrafi. Wspomniałaś wcześniej o „obchodzeniu systemu”. Jego nie trzeba obchodzić, on sam daje nam wiele możliwości, tylko problem w tym, że nie umiemy z nich korzystać. To, że szkoły nadal funkcjonują po staremu, pokazuje bardzo ważną rzecz: tworzą je dorośli, którzy sami bez przymusu, ocen i sprawdzianów nie wyobrażają sobie nauki. To dowodzi, jak trudno jest nam zmienić sposób myślenia o szkole.

Jest też wielu rodziców, którzy z jednej strony chcieliby szkoły bez lęku dla dziecka, po nowemu, edukacji bazującej na motywacji wewnętrznej – nie zewnętrznej, a jednocześnie nie potrafią nie kontrolować i nie skupiać się na wynikach dziecka w nauce.

Wszyscy jesteśmy w tym procesie i to wywołuje różne zjawiska, m.in. falę popularności placówek Montessori. Ona jest bardzo dobra, natomiast sprawia też, że konfrontujemy się z tym, na co jesteśmy gotowi, a na co nie i dlaczego. Są rodzice, którzy chcą inaczej, ale nie potrafią przyjąć tych metod, ale są też nauczyciele, którzy podpisują się pod jakimś szyldem, a niekoniecznie stosują jego założenia w praktyce. Niemniej to bardzo piękny proces i kibicuję wszystkim, którzy podejmują wyzwanie.

Widzę też ogromną rolą placówek edukacyjnych w tym procesie. Kiedy sami zapisaliśmy naszą córkę do przedszkola Montessori, na początku roku szkolnego odbyło się szkolenie dla rodziców. I to było świetne! Pozwoliło zrozumieć, co się będzie działo, jakie mogą być efekty, co jest słuszne i normalne, jak reagować.

Bardzo lubię pewien przykład szkoły w Sierpcu – to liceum, katolickie w dodatku, co kojarzy się ze skostnieniem i tradycyjnym podejściem, a jednak to mała szkoła bez ocen, publiczna, zatem można się do niej zapisać za darmo. Do tej placówki przyjeżdżają dyrekcje innych szkół, by zobaczyć i dowiedzieć się, jak poprowadzić taką szkołę średnią, jak to działa, jak to wdrożyć. To jest właściwe podejście – zamiast postawy: „stawiamy wam oceny, ale tak bardzo się nimi nie przejmujcie”, postawa: „zinterpretujmy system od nowa”.

Gdyby szkoły edukowały rodziców, proces wchodzenia na nowe tory myślenia o nowoczesnej edukacji, w której dziecko jest podmiotem, byłby z pewnością łatwiejszy. Bardzo wierzę w to, że szkoła pod względem podejścia do dziecka i do edukacji powinna być spójna z domem.

„Odcięcie od nowych technologii zostawiłbym na jedną okoliczność – kiedy widzimy, że dziecko naprawdę przegrywa swoje życie”. O higienie cyfrowej i zdigitalizowanym dzieciństwie mówi dr Maciej Dębski

Polecamy

„Odcięcie od nowych technologii zostawiłbym na jedną okoliczność – kiedy widzimy, że dziecko naprawdę przegrywa swoje życie”. O higienie cyfrowej i zdigitalizowanym dzieciństwie mówi dr Maciej Dębski

„Odcięcie od nowych technologii zostawiłbym na jedną okoliczność – kiedy widzimy, że dziecko naprawdę przegrywa swoje życie”. O higienie cyfrowej i zdigitalizowanym dzieciństwie mówi dr Maciej Dębski

Czytaj

A co w sytuacji, w której rodzice nie mają wsparcia szkoły i nie zgadzają się z mentalnością nauczycieli? Zostańmy przy ocenianiu: jesteśmy przeciwni, uważamy, że to niesprawiedliwe, tymczasem szkoła, do której chodzi nasze dziecko, miłuje się w rankingach świadectw. Czy jako rodzice mamy jakąś szansę przebić się do dziecka z naszym przekazem, że te cyfry naprawdę nie są ważne i podtrzymać w nim jakoś motywację wewnętrzną do nauki?

Uważam, że jeśli szkoła stwarza taką presję, to obowiązkiem rodzica jest uwolnienie dziecka od niej. Naszą jako rodziców rolą jest pokazać dziecku, że oceny nie są najważniejsze, tylko to, co umie i jak się stara. Jeśli szkoła tylko ocenia efekty, to my doceniajmy wysiłki. To na pewno dziecku pomoże, a jak na dziecko wpłynie środowisko szkolne – to zależy od bardzo wielu różnych czynników, m.in. od indywidualnej wrażliwości dziecka.

Wielu rodziców, choć wspiera w ten sposób swoje dziecko, to obserwuje, jak z roku na rok chęć do nauki, zamienia się w lęk przed nauką…

Tutaj dotykamy bardzo trudnego pytania, mianowicie: jak wybrać dobrą szkołę dla swojego dziecka. Bo to, że zakładanie własnej mikroszkoły czy grupy edukacyjnej nie jest dla każdego, jest oczywiste. W dużym mieście możemy takiej grupy po prostu poszukać, ale nie zawsze jest taka możliwość, a na własną grupę trzeba mieć zasoby: przede wszystkim czasowe, czasem finansowe, ale też mieć jakąś wiedzę i rozeznanie. Dlatego kluczowym jest pytanie: jak wybrać szkołę.

Wyobraźmy sobie, że rodzice mają wybór między średniej klasy szkołą publiczną, drogą szkołą niepubliczną i np. rodzącą się inicjatywą oddolną, powiedzmy grupą edukacyjną dla dzieci w edukacji domowej. O pierwszej wiedzą wiele – może nawet sami do niej chodzili. Wiedzą, że działa, wiedzą, jakie ma wady, ale najpewniej ma też zalety – szkoły publiczne są lokalne, więc nie jest do nich daleko, i są darmowe. Druga opcja jest przede wszystkim kosztowna, być może ma bardzo dobre opinie, ale niekoniecznie jest blisko i nie do końca wiemy, jak działa, bo znamy ją tylko z opowieści i opisów. Z kolei grupa edukacyjna to znak zapytania – nie wiemy, jakie te dzieci mają efekty w nauce, nie wiemy, jak będzie wyglądał dzień w takiej grupie, możemy znać ogólne założenia, jakimi kierują się rodzice, czy nauczyciel, który ją prowadzi. Jednak to całkiem nowy twór, więc i ryzyko, że nasze dziecko po prostu niczego się tam nie nauczy. No i coś trzeba za to zapłacić.

Co wybrać? Przede wszystkim przed podjęciem takiej decyzji należy sobie uświadomić, że za edukację bez względu, do jakiej szkoły będzie chodziło nasze dziecko, i tak będziemy płacić. I nie ma w tym nic dziwnego. W szkole publicznej też są dodatkowe wydatki, nierzadko są potrzebne korepetycje, nie mówiąc o zajęciach dodatkowych, których szkoła nie zapewnia. W skali roku szkolnego to są naprawdę niemałe kwoty, których na początku po prostu nie widać.

Zatem przy wyborze szkoły trzeba się pogodzić z tym, że dobra edukacja kosztuje, w jakimkolwiek systemie się odbywa. Takie podejście do sprawy nieco znosi kryterium finansowe – że wcale nie jest tak, że najlepsza jest szkoła droga i niepubliczna, a najgorsza ta „darmowa”.

Mam wrażenie, że póki co ten wybór jest coraz bardziej skomplikowany.

Niekoniecznie, bo jeśli po obliczeniu kosztów. wyjdzie nam prawie na to samo w każdej z opcji, to otworzymy oczy na inne czynniki, które są o wiele ważniejsze. Mam głębokie przekonanie i utwierdzają mnie w nim kolejne rozmowy z specjalistami od wychowania i edukacji, , że najważniejszym zadaniem współczesnej szkoły nie jest wyedukowanie dzieci na jak najwyższym poziomie, lecz pomoc im w zachowaniu zdrowia psychicznego. Dlatego nawet jeśli mamy świetną prywatną placówkę pod domem, która kształci samych „przyszłych lekarzy i prawników”, bo stawia dzieciom ogromne wymagania, ale i stwarza presję, nie brałbym jej jako rodzic pod uwagę. Wolałbym przeciętną szkołę systemową i poszukałbym w niej może nauczyciela z dobrą opinią zaufanych rodziców. A najlepiej z dobrą opinią wśród dzieci. Albo edukację domową, jeśli mam pewność, że zapewnię mojemu dziecku wystarczająco dużo opieki, uwagi, zajęć i kontakt z rówieśnikami.

Czyli wybierając szkołę dla dziecka tak naprawdę powinniśmy sobie wyobrazić, jak ten wybór wpłynie na całe nasze życie. Bo przecież całokształt decyduje o jakości naszego życia i naszym zdrowiu psychicznym. Jeśli wybiorę edukację domową, nawet w grupie edukacyjnej, ale ten model mnie obciąży, bo będę musiała to np. nadzorować, to może okazać się to znacznie gorszym wyborem, niż wybór tego, co znamy, czyli szkoły systemowej.

Tak może być. Innym przykładem jest wybór dobrej i fajnej szkoły, przyjaznej dzieciom, ale która jest daleko od domu. Dziecko, żeby do niej dojechać będzie musiało wstawać bardzo wcześnie, my też, potem będziemy długo wracać do domu. Być może wzrosną koszty życia, wspólnego i wolnego czasu zostanie nam mniej, będziemy bardziej zmęczeni. Może być tak, że dziecko będzie samą szkołą zachwycone, ale jego życie w innych sferach zmieni się tak bardzo, że ostatecznie na tym ucierpi. Bo np. zostawi kolegów z sąsiedztwa, którzy poszli do szkoły pod domem.

Stąd idea mikroszkoły jako inicjatywy lokalnej – żeby dzieci same mogły do niej przychodzić i z niej wracać. To jest ogromna wartość. Dzieci czują się samodzielne i bardziej „u siebie”. Jeśli nic nie ma w okolicy, to można to stworzyć, to jest wyzwanie, ale naprawdę możliwe do zrealizowania.

Warto szukać i próbować. Jest coraz więcej osób zainteresowanych tworzeniem takich inicjatyw, z różnych rejonów Polski, z małych i dużych miast, one powstają wszędzie. Obserwuję to dzięki naszej grupie na Facebooku – Mikroszkoła – jak założyć małą szkołę? Bardzo wierzę w ten ruch oddolny. Jak Polacy robią coś oddolnie, to się fantastycznie udaje!

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź