Kaja Wolnicka z dziećmi /fot. archiwum prywatne Kaja Wolnicka z dziećmi /fot. archiwum prywatne

Prowadzi 7 kalendarzy, ale zawsze ma czas dla dzieci. Moi Mili, poznajcie Kaję

Choć sama zawsze podąża własnymi ścieżkami, swoje poczynania od ponad 4 lat przenosi na mapę Warszawy. Głównie tę dziecięcą. Jest aktywna w social mediach, prowadzi bloga, niedawno otworzyła miły sklep z zabawkami, ale jak sama mówi, nie ma takiego zadania, które nie może poczekać, jeśli Leon i Mila jej potrzebują. Kaja Wolnicka, autorka bloga moi-mili.pl, dzieli się swoją receptą na szczęście.

Oktawia Staciewińska: Robisz wiele różnych rzeczy – jesteś blogerką, mamą, psycholożką, fotografką, popularyzatorką Warszawy. Kim jesteś najbardziej?

Kaja Wolnicka: Najprostsze pytania są najtrudniejsze. Na gruncie prywatnym jestem mamą dwójki cudownych dzieci i idę przez życie z bardzo fajnym facetem. Na gruncie zawodowym najbardziej czuję się blogerką i psychologiem. Te role chyba najbardziej się przeplatają. Ale jestem też kobietą, a z zamiłowania czytelnikiem. Sporo tego jest!

Gdybym czytając twojego bloga, miała spróbować określić profil jego autorki, to powiedziałabym Matka Polka Kreatywna. W dodatku przepełniona pozytywną energią. Zgodziłabyś się z tym?

Myślę, że tak. Cały pomysł na bloga i istnienie w sieci jest pokłosiem mojego odkrywania macierzyństwa. Uświadamiania sobie, że to może być fajna i ekscytująca przygoda. Jednocześnie wokół było trochę marazmu i czułam, że nie każdy rodzic się na początku w nowej roli odnajduje. Wtedy właśnie pomyślałam, że chciałabym łapać te chwile. Trochę dla siebie, ale też, żeby pokazać innym, że w najprostszych rzeczach może być dużo fajności.

Ale zamiast na papier, zaczęłaś przelewać słowa na bloga…

Długo zwlekałam z podjęciem tej decyzji. Wydawało mi się, że już wiele blogów powstało i tak naprawdę „co ja tu robię” z moim pamiętnikiem. Że przecież dziewczyny mają swoich czytelników i absolutnie nie da się w tę przestrzeń wedrzeć i zaistnieć. Więc tłamsiłam to w sobie – bo musisz wiedzieć, że ja generalnie nie jestem jakoś specjalnie odważna.

Stało się jednak tak, że moja mama zachorowała na nowotwór i to był taki moment graniczny, przewartościowujący różne rzeczy. Zaczęłam pisać, żeby nie myśleć i zająć głowę, oderwać się od problemów, które mnie otaczały. Ośmieliłam się i zrobiłam pierwszy krok, mając w tyle głowy, że przecież jak nie wyjdzie, to nic takiego. A, tak czy siak, będę miała korzyść terapeutyczną z pisania.

Wszystko potoczyło się dobrze, moja mama wyzdrowiała. Ale to docenianie drobnych rzeczy mi zostało. Dlatego zaczęłam mówić o sile uważności, budowaniu relacji z dzieckiem. A potem sprawy zaczęły się toczyć dość szybko. Nurty się rozlewały, meandrowały, aż doprowadziły do miejsca, w którym jestem teraz.

Kaja Wolnicka /fot. archiwum prywatne

Kaja Wolnicka /fot. archiwum prywatne

Powiedz, proszę, skąd bierzesz siłę i motywację do podejmowania coraz to nowych zadań?

Lubię działać i w tym działaniu się spełniam. Uwielbiam kontakt z ludźmi. Zawsze lubiłam pisać, pomagać, wspierać i słuchać. I już dawno odkryłam, że im więcej rzeczy mam do wpisania w kalendarz, tym bardziej jestem wydajna. Myślę, że to w jakimś sensie wrodzone cechy, które staram się pielęgnować. Staram się też nie marnować czasu na głupoty.

Chcę czerpać pełnymi garściami z życia i pokazać dzieciom, jak to robić. Przede wszystkim chcę to jednak robić razem z nimi.

Masz jakiś schemat dnia? Stałe punkty w tygodniu czy miesiącu, które pomagają ci porządkować dzień? A może przeciwnie – nie jesteś zadaniowcem i znacznie lepiej odnajdujesz się w chaosie?

Chyba pół na pół. Nie mogę pozwolić sobie na kompletny freestyle i czasem za tym bardzo tęsknię. Ale jednak za dużo mam tych prawdziwych, dorosłych zadań i zobowiązań. W związku z tym prowadzę kalendarz, a żeby być precyzyjną – prowadzę ich siedem. Każdy z nich jest mi potrzebny do innych zadań. Staram się niczego nie zaniedbywać.

Jeśli chodzi o rutynę, to jest jej więcej od czasu pandemii. Ze względów oczywistych mniej podróżujemy i odkrywamy miejsc. Ubolewam nad tym, bo jednak podróży bardzo mi brakuje. Ale z drugiej strony… rozmawiamy w środku dnia, siedzę w pracowni, która mieści się na strychu i jest połączona ze sklepem. Przytula się do mnie Mila, na kocu Leon rozwiązuje zadania z języka polskiego. Jak tylko skończy, jedzie na surwiwal do lasu – to świetne zajęcia terenowe, które pozwalają mu się wyszaleć. A ja mam wtedy trochę czasu, który przeznaczam wyłącznie Mili.

Brzmi sielankowo, ale nie zawsze są pewnie takie spokojne dni. Masz jakiś sposób na to, jak się odciąć, gdy dzieciaki biegają, pytają, telefony wydzwaniają a ty masz pilne rzeczy do zrobienia?

Przede wszystkim opanowanie, choć przyznaję, że wkurzam się regularnie. Poza tym dzieci mają niezwykłą zdolność wyczuwania tych krytycznych momentów i doskonale wiedzą, kiedy robi się nerwowa atmosfera. Więc bywa trudno, ale ja nie znam innego życia. Zawsze jesteśmy i byliśmy razem. Mam wsparcie męża, więc trochę żonglujemy czasem, ale jednocześnie kiedy widzę, że czegoś naprawdę nie da się zrobić, to nie cisnę, tylko zostawiam. Wracam wtedy wieczorem, kiedy dzieci zasną.

Wszystkie moje zajęcia dają mi dużą wolność i elastyczność i bardzo to sobie cenię. Jednocześnie wiele z nich jest kreatywnych i mogę zbierać myśli, jednocześnie podnosząc kasztany, czy leżąc w wannie. Mogę też robić zdjęcia podczas wspólnej zabawy albo odwrotnie – robienie zdjęć bywa fajną zabawą… Testowanie zabawek, czytanie książek – to też spora część mojej pracy.

Kaja Wolnicka /fot. archiwum prywatne

Kaja Wolnicka /fot. archiwum prywatne

Ten spokój i swoiste slow czuć w twoich tekstach i widać na twoich zdjęciach. Można na nich zobaczyć wspólną przestrzeń i uchwycony czas. Ale widać też dzieci – skąd decyzja o publikowaniu ich wizerunku w sieci?

Podjęłam taką decyzję na początku tworzenia bloga, że choć piszę o rzeczach dla mnie ważnych – nie tylko dzieciach, ale też podróżach, książkach czy miejscach, to jednak jest to taki okres w moim życiu, w którym dominują dzieci. Samo pisanie o miejscach dla nich przeznaczonych czy choćby zabawkach bez pokazywania ich zdjęć, byłoby, w moim odczuciu, sztuczne. Zważyłam korzyści i zagrożenia i teraz już o tym nie myślę, bo wiesz, że to zawsze gorący temat mający zwolenników po każdej ze stron. Moim zdaniem najważniejsze jest wyczucie. Nigdy w życiu nie wrzuciłam zdjęcia dzieci w sytuacji, w której nie chciałabym siebie zobaczyć.

Dzieci są z tobą cały czas. Pisałaś niejednokrotnie o Edukacji Domowej. Ten temat budzi wiele kontrowersji. Zwłaszcza argument o braku relacji społecznych i ograniczonym kontakcie z rówieśnikami.

Każda odmienność rodzi opór wśród ludzi, choćby dlatego, że podważa ich jedyny słuszny wybór. Zazwyczaj jest tak, że jeśli ktoś robi coś inaczej, to łatwo go skreślić i kwestionować jego decyzje.

Moje dzieci mają niezwykłą więź ze sobą, bo cały czas przebywają razem. Oczywiście, że czasami się kłócą, ale mają okazję doświadczyć wszystkiego wspólnie. Mają sąsiadów, dorosłych, rodziców, z którymi po prostu są. Jeżdżą na zajęcia, bo przecież Edukacja Domowa nie oznacza, że siedzi się ciągle w domu, wręcz przeciwnie. Uczą się i mnóstwo osób poznają także w podróżach.

To dla mnie też ważne, że mam okazję być pierwszoplanowym aktorem w życiu mojego dziecka, a nie widywać je sporadycznie. Wiadomo – są ludzie, którzy chcieliby tak żyć, ale nie mają takiej możliwości. A ja chciałabym tę szansę wykorzystać.

Czy myślisz, że to dla każdego? Bo jeśli ktoś wyłamuje się ze schematu, zaczyna być na świeczniku. I to może być trudne…

Trzeba myśleć po swojemu. Wychodzę z założenia, że nikt za nikogo nie umrze, więc nikt nikomu nie powinien też mówić, jak ma żyć. Warto chodzić własnymi ścieżkami i podążać tymi drogami, które dla nas samych wydają się najlepsze.

Gdy to zaczyna wchodzić w krew, zmniejsza się też opór środowiska. Jest zresztą tak, że otaczamy się ludźmi, którzy jeśli nawet nie rozumieją naszych wyborów, to przynajmniej ich nie potępiają. Ja też jestem otwarta na rozmowę, bo nie wykluczam, że moje dzieci pójdą do szkoły – jeśli szkoła będzie fajna, a one będą tego chciały. Ale na dziś argumenty za tym, żeby zostać w domu przeważają.

Jesteś aktywna w sieci. Nie sposób chyba tutaj uchronić się przez krytyką i hejtem? To cię dotyka?

Już chyba nie. I jeśli mam być szczera – nie ma tego aż tak dużo, jak założyłam, że będzie. Najtrudniejsza była sytuacja, jaka pojawiła się na początku blogowania, gdy ktoś ukradł zdjęcia Leona i upubliczniał je na swoim profilu, twierdząc, że to jego córka. Zajęłam się sprawą, nagłośniłam ją, udało się zlikwidować ten profil. Pojawiły się wtedy głosy „życzliwych”, że bardzo mi tak dobrze i że sama jestem sobie winna. Dziś już wiem, że jest to wliczone w koszty. Nie wchodzę w dyskusje.

Jeśli zapraszam kogoś do domu na herbatę, to możemy w tym czasie porozmawiać i wymienić się argumentami. Ta osoba może się ze mną oczywiście nie zgodzić, ale w kulturalny sposób. Jeśli zaczęłaby mnie obrażać, poprosiłabym ją, żeby wyszła, bo to jednak jest mój dom. Blog jest moim miejscem w sieci, więc stosuję dokładnie te same zasady. Na szczęście mój mąż, Tomasz jest dla mnie ogromnym wsparciem.

Raczej przytakuje, czy jest pierwszym krytykiem twoich pomysłów?

Na pewno nie krytykuje, ale ma dużo bardziej wyważone spojrzenie. Mówi, co jego zdaniem jest na plus, co na minus, ale ostateczną decyzję pozostawia zawsze mnie. Później na pewno potrafi kibicować i wspierać. Nie krytykuje też rzeczy, których nie rozumie.

Kiedy masz czas dla siebie? I jak już go masz?

Nie będę ściemniać – nie mam go za dużo. To wszystko co robię, jest bardzo męczące, ale ja uwielbiam robić sesje zdjęciowe, uwielbiam nagrywać filmy i testować zabawki, podróżować i odkrywać nowe miejsca. To męczy mnie dużo mniej, niż gdybym tyle samo czasu spędziła na pracy, w której bym się nudziła. Lubię też pisać.

Takie totalnie moje momenty to ćwiczenia fizyczne. Uważam, że jedynym sposobem, aby głowa odpoczęła, jest ten czas, w którym ciało się męczy. Staram się grać w tenisa, trochę chodzić, czasem skaczę z jakąś trenerką przed telewizorem. Lubię też czytać.

Co teraz czytasz?

Nigdy nie czytam tylko jednej rzeczy. Teraz czytam Michała Szafrańskiego „Zaufanie, czyli waluta przyszłości”, książkę „Wielki Wóz” youtuberów Podróżovanie o ich mieszkaniu w vanie i podróży po Europie. Czytam też psychologiczną książkę „To, co musimy utracić” oraz zbiór zabawnych esejów „Wszystkiego, co naprawdę muszę wiedzieć, dowiedziałem się w przedszkolu”. Dużo prawdy w tym ostatnim…

Niewątpliwie dla wielu mam jesteś inspiracją. Podzielisz się receptą na szczęście?

Doceniam te wszystkie małe rzeczy, które mam. Moje życie nie zawsze było takie dobre. Bardzo chciałam dzieciom wyczarować piękny, magiczny świat… Więc zdecydowałam, że będę szczęśliwa. Bo szczęście to po pierwsze wybór, a po drugie podążanie swoją ścieżką.

Źródła:

Kaja Wolnicka  – od 2016 roku prowadzi bloga moi-mili.pl. Z wykształcenia psycholog i fotograf, przede wszystkim jednak pełnoetatowa mama 8-letniego Leona i 5-letniej Mili. Pisze o dzikich dzieciach, o uważnym rodzicielstwie, o celebrowaniu codzienności, o dzieciństwie bez prądu, o podróżach małych i dużych, o wielkiej miłości, która przyszła niespodziewanie, o życiu slow, ale fashion.

    Sprawdź powiązane tematy

    Posłuchaj podcastów stworzonych przez mamy dla mam!

    Sprawdź